wtorek, 30 października 2007

Kasia

Indie - napis rozmywa sie w strugach deszczu, splywaja barwy henny, cynamonu, zieleni. Kerala za srebrna zaslona deszczu...jeszcze tylko tydzien podrozy przez te czarujace ziemie. Bezustannie jestesmy mokrzy, dreszcze zaczatkow grypy, zmieniona barwa glosu przez chrypke, poszukiwanie aspiryny. Wszechobecna wilgoc i plesn na ubraniach, pachniemy stechlizna. Deszcz i potezne fale oceanu przed ktorym czuje respekt. Gdy wchodze z rozszalaly ocean musze zachowac czujnosc, smieje sie jak dziecko lecz uwazam jak dorosla kobieta. Plaza pokryta jest warstwa srebrnych malenkich ryb, na plazy rosnie samotna palma, ktora ocalila zycie pewnemu mezczyznie...Niedaleko nas proba zrealizowania utopijnej wizji komuny w sercu ktorej majestatycznie tkwi wielka zlota kula - miejsce medytacji. I my mamy okazje znalezc sie w jej cichym wnetrzu. Po raz pierwszy w Indiach panuje absolutna cisza w ktorej zapadam sie, trwa to 10 minut. Wychodzimy ze zlotej kuli, wychodzimy z wyciszonego miejsca podpartego na wysokich, ascetycznych, bialych kolumnach. Nocujemy w bambusowych chatkach na wysokich filarach, wchodzimy do tej wilgoci po drabinie z drewna i sznura, przed nami widok na Ocean. Dzien na motorach po kretych i dzikich uliczkach Aurovill.
Indie - napis z owocow morza, z muszli i sladow krabow na piasku, napis ze skory weza i pior czarnych krukow, napis, ktory rozmywa sie w strugach deszczu.
Kochi - plyniemy lodzia kanalami przecinajacymi dzungle, pada deszcz. Skryta pod kolorowym parasolem skladam poklon przed blyszczaca od kropli dzika przyroda, przed drzewami porosnietymi mchem i paprocia, przed woda pokryta warstwa zieleni. Gesia skorka na ciele i piekno wokol...

adas (from czech republic) :D

JAk dotrzec do Indii

Przed wyjazdem:
Prosto.Trzeba se kupic bilet na samolot. Potem trzeba se zalatwic wize.A potem sie zaszczepic, bo tu jest ponoc mnostwo chorob i bardzo latwo tu wogole czlowiek zachoruje. Zadrapanie grozi amputacja, a zywienie sie miejscowym daniem bolescmi zoladka. I trzeba rowniez zaczerpnac fundowanzch informacji. Wogole to tu nie jest miejsce dla Europejczyka. Bialy czlowiek przezywa z butla wody na pograniczu wykonczenia. Hindusi kradna co widza i calkowite poruszanie sie po ulicach grozi zaginieniem, zbiciem czy nawet czyms gorszym. Jest brud, bieda malaria, infikowane toalety, agresywni ludzie i zwierzeta i pogoda.


Przyjazd:
Przylatuje do Bombayu. Po kilku krokach ze samolotu staje z otwartymi ustami, starajac sie zaczerpnac powietrza. Po plecach mi scieka strumyczek potu, jest tu niewyobrazalna roznica wilgoci powietrza. Dzielnie pokonuje urzednikow indyjskich, wlasciwie nie patrza na wize i tylko sie pytaja jak sie mam i skad jestem. Dziwne. Wychodze przed lotnisko, a tam hindus, chcac zaprowadzic mie do taksowki, chwyta mie za ramie. Z przerazeniem patrze do jego zoltych oczu.Ha! Zoltacka, mysle se z przerazeniem! Ale bedac dzielnym chlopcem biore taksowke, zeby mie zawiozla na busa. Hop do busa, trzy godzinki jazdy autobusem jak nic i jestem u swych polskich przyjaciol! Jestem wykonczony. Indie sa strasne!

Po przyjezdzie:
Wlasciwie tu nic ciekawego. Pierwszy dzien se zdarlem noge, normalnie jak w domu. Ludzie strasnie przyjazni i zycliwi.Wsedzie Coca cola. Nudle. Omelety. Piwo 20 koron. Nie warto jechac Do Indii po piwo, trzeba jechac do Czech. Jem tutaj wsystko, najlepse jedzenia wprost z czarnych rak hindusow. Autobusy, wiezowce, troszke tu cieplej niz u nas. Ha! Toalety czyste i umyte, a zwierzeta mile a jakos sie tu czuc bezpieczniej niz w domu w lozku (swoim). HA! Jestem ja wlasciwie w tych INDIACH???

niedziela, 28 października 2007

brzenczu

Dotarlismy do Kotchi na zachodnim wybrzezu Indii. Podroz trwala cala noc - z nad Zatoki Bengalskiej po Morze Arabskie. Teraz siedze w kafejce jednej ze starokolonijnych uliczek na polwyspie FortKotchi. Miejsce to pelne gotyckich kosciolow, willi, uliczek z latarniami prawie w ogole nie przypomina Indii. Jest nas juz osemka - poza Adamem dolaczyla do nas Kasia - Polka poznana w Auroville. Katarzyna jest osoba wiecznie usmiechnieta, po Indiach podrozuje samotnie od 2 miesiecy. Poznalem ja w chatce z telefonami. Gdy poinformowalem wlasciciela telefonu, ze chce zadzwonic do Polski Kasia spojrzala na mnie z pytaniem "Poland?!!!"
Wczoraj wieczorem bylismy w teatrze ludowym Kathakali. Sprawa bardzo ciekawa - pole do popisu zostawiam tutaj naszej Ewelinie - znawczyni sztuk teatralnych
Ja sam opowiem co przytrafilo mi sie jeszcze na plazach Auroville pare dni temu...

Poszedlem poznym wieczorem na plaze posluchac szumu Oceanu. Zblizala sie pelnia - fale byly bardzo wysokie. Plaza byla pusta, ciemna i ten odglos wody wdzierajacej sie w lad.
Sam nie wiem jak to sie stalo, ale w chwile pozniej biegalem po piasku jak szalony z grupa osmiu tamijskich polawiaczy krabow.
Na piasku, najczesciej na granicy zasiegu fali, jesli dobrze sie przypatrzec, dostrzec mozna male bulgotajace dziurki. Tamijczyk wie, ze metr, moze poltorej ponizej tego otworku zyje sobie dorodny krab. Podbiega zatem z zakrzywiona lopata i niezwykle dynamicznymi ruchami wykopuje dol na odpowiednia glebokosc. Zaraz potem wskakuje caly do otworu i wsadzajac reke w odsloniety na dnie tunelik, probuje wyczuc uciekajacego w glab piasku kraba.
Biednemu zwierzaczkowi nie pomoga nawet dorodne szczypce - tamijczyk dobrze wie jak go wyciagnac.
Zaraz po tym nieszczesny krab laduje pod jego stopa - teraz rzecz najbardziej krwawa - i pozbawiony zostaje swych niebezpiecznych konczyn. Poczawszy od tej chwili az do smutnego konca w hinduskiej kuchni, zyc musi wraz z dziesiatkami towarzyszy niedoli w materialowym woreczku.
Jesli krab jednak jest szybszy i uda mu sie wyskoczyc na czas z jamki zaraz ucieka do morza. Tamijscy przyjaciele przewidzieli i taki scenariusz. Jeden z nich, w samych szortach, parasolem blokuje dostep do morza. Nie dosc ze biegnie za krabem siedmiu hindusow to jeszcze i z przodu jeden zaslania droge ucieczki.
Tak spedzilem uroczy wieczor w towarzystwie niueustannie biegajacych polawiaczy krabow, zapalilismy papieroska, bylo niezle.

czwartek, 25 października 2007

brzenczu


nasz bohater Olek w Oceanie

powitanie ciapata i sola Adama Lipowskiego w Ponducherry


Jacek w drodze do Auroville


w drodze do Auroville Ewelina i Adam
widok z naszej bambusowej chatki

Dlaczego Olek jest bohaterem?
Otoz najspokojniej w swiecie zazywal kapieli, gdy nagle podbiegl hindus i wskazujac palcem w strone Oceanu zaczal krzyczec, ze tonie chlopiec. Olek bez chwili wahania rzucil sie w spieniona ton Oceanu. Nasz "zwyczajny niezwyczajny" Olek z trudem przebijal sie przez wysokie fale...ale udalo sie. Po chwili wszyscy na brzegu bili brawo a sam Olek udekorowany zostal przez nas wieczorem naszyjnikiem z kwiatow.
Naszyjnik dostal sie tez Adamowi Lipowskiemu - naszemu czeskiemu przyjacielowi. Adam dojechal do nas wczoraj i towarzyszyc bedzie nam juz do konca wyprawy. Co ciekawe jedna z ostatnich osob, ktore zegnaly nas w Polsce byl wlasnie Adam. Wyjechalismy w ostatni dzien naszego siemianowickiego Miedzynarodowego Pleneru Artystycznego "Swieto Sztuki" w ktorym Adam uczestniczyl. Powitalismy naszego przyjaciela w Ponducherry na dworcu autobusowym tradycyjna ciapata i sola.
Juz za chwile jade na medytacje do samej komuny Auroville. Pozdrowienia szczegolnie dla wszystkich Ocochodziczanow - jak wrocimy zrobimy takie akcje, jakich swiat nie widzial.

poniedziałek, 22 października 2007

brzenczu

Mieszkamy w bambusowej chatce na palach tuz nad Zatoka Bengalska. Gdy rano otwieramy malutkie drzwiczki, zaraz widzimy pare nabrzeznych palm i niekonczacy sie Ocean. Wlasciwie gdybysmy wyplyneli wplaw, pierwszym napotkanym ladem byloby Borneo. Droga, ktora przywiodla nas do tego rajskiego miejsca pelna byla nieoczekiwanych zwrotow akcji i nawet gdybym sie bardzo staral nie potrafilbym wymyslec takiego scenariusza.
A wszystko to za sprawa Petera Janusza - angielskiego prawnika od nieruchomosci. Ale po kolei...
Z Madrasu, po nocy spedzonej w miare czystym hotelu, udalismy sie w podroz do Pontycherry. Nadmorska ta miejscowosc slynie z niezwykle licznych sladow z okresu kolonii francuskiej. Na ulicach miasta stoja gotyckie swiatynie, czesc mieszkancow zna jezyk francuski.
Juz sama droga byla dla nas czysta przyjemnoscia. Palmy, zachodzace slonce, schludna autostrada (o dziwo) no i ocean po naszej lewej stronie. Samo Pontycherry okazalo sie rowniez wielkim miastem - my pragnelismy spokoju. Pierwsza rzecza jaka zrobilismy po wyjsciu z autokaru bylo wynajecie tuktuka, ktory zawiozl nas nad brzeg oceanu, na plaze. Plan: zjesc cos, znalezc nocleg. Tak tez trafilismy do duzej restauracji pelnej hindusow. Przy piwku i rybach nie wiedzielismy kiedy czas zlecial - byla dwudziesta trzecia. Hm...troche pozno na szukanie hotelu. Kiedy ktos z nas powiedzial, ze w takim razie przejdzmy sie plaza, a kiedy bedziemy zmeczeni po prostu sie przespimy na piachu...zaczal padac deszcz. Zjawisko to pogodowe ostatnio mielismy okazje obserwowac poltora miesiaca wczesniej - w Delhi.
Gdy siedzielismy przy stoliku obserwujac jak taras powoli zamienia sie w basen kapielowy, nagle w strudze deszczu ze wzniesionymi ku niebu rekoma pojawila sie postac mezczyzny - sredniego wzrostu, w wieku okolo 45 lat. Otoz byl to Peter Janusz.
Z pogodnym usmiechem na twarzy podszedl do nas i zapytal skad pochodzimy. Wkrotce okazalo sie, ze z Polski pochodzil jego ojciec (zawirowania wojenne sprawily, iz dotarl on do Menchesteru) i ze on sam odwiedzil nasz kraj w poszukiwaniu swych korzeni. Opowiadal, ze jako pierwszy czlonek swej rodziny po szescdziesieciu latach zobaczyl dom rodzinny swego ojca. W koncu zapytal gdzie spedzamy noc. Gdy odpowiedzielismy, ze nasze plany nie sa jeszcze sprecyzowane, zaproponowal abysmy przylaczyli sie do niego.
Peter Janusz pracuje w Chennai jak prawnik - szkoli hindusow w dziedzinie prawa nieruchomosci. W ramach krotkiego odpoczynku postanowil wybrac sie na wycieczke wlasnie do Pontycherry. Nie byl sam - mial wokol siebie szesciu hinduskich przewodnikow ktorzy dbali aby tego wieczoru sie nie nudzil. Hm...dlaczego nie mielibysmy spedzic tego wieczoru z Peterem.
Pierwszym miejscem gdzie pojechalismy trzema klimatyzowanymi samochodami byla... hinduska dyskoteka. Znaliezlismy sie w podziemiach kurortu na obrzezach Pontycherry. O dziwo wszyscy bawiacy sie na parkiecie goscie byli plci meskiej. Jak sie okazalo w tym rejonie Indii to norma. Kobiety nie chadzaja na spotkania towarzyskie - sa seperowane. Tak wiec Ewelina, Kasia i Alicja byly niespotykana atrakcja dla tanczacych hindusow. Kolo drugiej w nocy pojechalismy do hotelu. Szok. Znalezlismy sie w kurorcie najwyzszej klasy. Juz po 10 minutach wszyscy plywalismy w basenie pod palmami (i pomyslec ze w Polsce podobno padal smiezek). Tak tez splynal czas do prawie samego rana - do 5.
Nastepnego dnia wielki jeep ustrojony egzotyczna roslinnoscia zawiozl nas na przedmiescia Auroville, gdzie tez wraz z Peterem zjedlismy sniadanie. Czlowiek ten jest kolejna niezwykla osoba na naszej drodze. Caly ten czas traktowal nas jak swoich gosci, nie mielismy szansy za nic zaplacic. Z usmiechem na twarzy powiedzial, ze jesli kiedys w przyszlosci znajdziemy dobra prace i spotkamy na swej drodze ludzi z plecakami, powinnismy im pomoc. Po sniadaniu my postanowilismy zostac w tym miejscu - Peter jechal dalej. Idac w strone plazy okazalo sie, ze jest to miejsce niezwykle. Mala wioska z bambusowymi chatkami, rybacy, plaza. Spedzimy tu pare dni tym bardziej, ze pare kilometrow stad jest miejsce, na ktorym w Indiach najbardziej mi zalezalo - komuna Auroville. Pozdrowienia

sobota, 20 października 2007

zdjecia z ostatnich dni


wkrecanie tuk-tukarza w tuk-tuku, brzenczu


turystyka alternatywna Ocochodzi (Taj Mahal)


Jacek w pociagu Varanasi - Chennai


Alicja w pociagu Varanasi - Chennai


poranek na Gangesie (Varanasi) Olek, Kasia i Jacek


negocjacje z tuk-tuk(arzem) - Jacek


Katarzyna podczas podrozy Varanasi - Chennai (Madras) 40 h w pociagu


Varanasi - Ghaty


Varanasi - rytualne kapiele

Jacek

Indie (wlasciwie Republika Indii) sa najwieksza demokracja na swiecie, jesli wziac pod uwage liczbe ludnosci kraju - ponad miliard i sto milionow. W zyciu codziennym Hindusow zywe jest jednak ciagle to, co w Europie nazywa sie systemem kastowym. W najwiekszym uproszczeniu mowa jest o czterech kastach: braminach, kszatrijach, wajsjach i siudrach. Do tych ostatnich bywaja zaliczani niedotykalni. Jesli nie uciekac sie do takiego uproszczonego obrazu rzeczywistosci okazuje sie, ze istotniejsze znaczenie maja znacznie bardziej zroznicowane tzw. dzati, do ktorych przynaleznosc zwiazana jest mocniej z rodzajem wykonywanego zajecia, slabiej z dziedzicznoscia. Czlonkowie roznych kast, czy dzati, w praktyce posiadaja status spoleczny nierzadko tak rozny, ze przeczacy, jak sie wydaje, ideom demokracji (wolnosc i rownosc). Malo kto zdaje sobie sprawe, ze procz wspomnianych codziennosc indyjska wyraznie wyznacza istnienie czegos w rodzaju piatej kasty. Kasty turystow. Turystow traktuje sie inaczej. Powszechnie akceptowana sprawa jest funkjonowanie dwoch systemow cenowych. Wyludzanie pieniedzy od turystow, celowe dezinformowanie ich, notoryczne oklamywanie nie uchodzi wsrod wiekszosci Hindusow za karygodne. Przeciwnie. Jest dobrym sposobem na zycie, zarabianie pieniedzy, czy tez, jak okreslil to spotkany w Abu Road Inder Dan, wyszarpywanie pieniedzy. Nasz spotkany w Abu Road gospodarz farmy w Mt Abu, gdzie spedzilismy noc zamknieci w niewielkiej izbie, ktorej sciany uchronic nas mialy przed niebezpieczenstwem ze strony dzikich zwierzat (niedzwiedzi i leopardow), jest postacia ze wszech miar wyjatkowa. Wydaje sie, z przenikniety jest rzadko spotykana wsrod Hindusow swiadomoscia moralna, zwlaszcza w kontekscie spolecznym, co zbliza go do szeroko pojetego humanizmu, za ktorego zrodlo zwyklismy uwazac Europe. Jest mezczyzna juz ponad szesdziesiecioletnim (choc moze, kto wie, starszym jeszcze), bylym marynarzem, ktory w swym dlugim zyciu zawital niemal do wszystkich krajow Europy, zwlaszcza wschodniej, w tym takze, przejazem, do Warszawy. Jest takze zabojca pietnastu tygrysow - zabojcow ludzi, bylym polawiaczem perel, fotografem amatorem (niezlym), jest pisarzem bajek, powiesci, tworca poematow i oper, takze w jezyku angielskim, sporadycznie aktorem i rezyserem, ateista, ma niezrownane poczucie humoru. Ostatnio farma jego sluzyla za osrodek, w ramach ktorego staral sie umozliwic kilkunastu sierotom przygotowanie do normalnego zycia. W Indiach sieroty nie maja przyszlosci. Jego przedsiewziecie, niestety, upadlo. Z braku finansow. Po nocy spedzonej na farmie wspinamy sie na otaczajac ja skaly i znajdujemy jaskinie, w ktorej Inder mieszkal przez osiem lat, prawdopodobnie zanim na farmie pojawily sie zabudowania. Przepiekna przyrodniczo okolice farmy w Mt Abu otaczaja swiatynie dzinijskie, sikhijskie, wisznuickie, siwaickie, niedaleko jest jakis niewielki kosciol katolicki.
Wracajac do kwestii turystow. Miastem, w ktorym oszukancza bezczelnosc naganiaczy i handlarzy wyrosla do mocno irytujacych rozmiarow jest oslawiona Agra. Znajduje sie tutaj najslynniejszy na swiecie pomnik wystawiony z milosci do kobiety - Taj Mahal, grobowiec przedwczesnie zmarlej zony SzachDzachana, Mumtaz Mahal. Biale mury kunsztownie zdobionej budowli wznosilo przez ponad dwadziescia lat okolo dwudziestu tysiecy ludzi. Istnieje przekaz, ze po zakonczeniu budowy odcieto im prawe dlonie lub kciuki, by nie mogli nigdy powtorzyc budowy rownie olsniewajacego swiadectwa architektonicznej inwencji. Wedlug innego przekazu SzachDzachan kazal oslepic architekta, by ten nie mogl powtorzyc sukcesu rownie spektakularnego jak Taj Mahal . Sa i inne powody, dla ktorych widok Taj Mahal budzic moze odczucia mocno mieszane. Wspomnialem juz o bezczelnosci naganiaczy i handlarzy wciskajacych najrozniejsze pierdulki kazdemu przechodzacemu turyscie, proponujacych ceny czesto dwudziestokrotnie przekraczajace wartosc oferowanych towarow, nie dajacych sie odpedzic predzej niz po kilkunastu jasno wypowiedzianych odmowach zakupu. Wstep na teren oslawionego sanktuarium pociaga za soba koniecznosc uiszczenia ogromnie wygorowanej oplaty. Z tego, co wyczytalem przed wejsciem jest to 5 $ i 750 rupii. Naturalnie oplata ta dotyczy tylko nie-hindusow. Miejscowi moga napawac sie widokiem bialych murow slynnego grobowca za jedyne 20 rupii. Chyba dlatego w kilkiusetmetrowej kolejce przed wrostami prowadacymi w kierunku marmurowego sanktuarium zdecydowanie przewazaja Hindusi. Europejczykow widze kilku. Trzeba wspomniec, ze zupelnie nie funkcjonuje wsrod Hindusow to, co moglibysmy w Europie okreslic jako kulture zwiedzania. Bedac w Mt Abu zaobserwowalismy to odwiedzajac kompleks swiatynny Dilwara. Znajduja sie w jego obrebie dzinijskie swiatynie, z ktorych najstarsza zbudowana zostala w XII (lub XIII?) wieku. Sciany marmurowych swiatyn, arowno od zewnatrz, jak i od wewnatrz, pokryte sa niesamowita iloscia filigranowych rzezb o oszalamiajacj, niwiarygodnej wrecz kunsztownosci cechujacej zwlaszcza wykonanie miriadow detali. Tutejsi zwiedzajacy nie wachaja sie wciskac paluchow w niewielkie otwory rzezbien (w jakim celu? - to dla mnie tajemnica), sprawdzac szarpaniem wytrzymalosc filigranowych kolumienek podtrzymujacych miniaturowe, cudowne plaskorzezby mitycznych postaci i korowodow sloni, siadac na nieomal tysiacletnich postumantach, oblapiac naturalnej wielkosci postaci bogin, by ladnie wygladalo w rodzinnym albumie (w srodku nie wolno robic zdjec). Wszystko odbywa sie przy niemej akceptacji ze strony pracownikow obslugujacych turystyczne aspekty swiatynnego kompleksu. Dobrze przynajmniej, z nie pluja betelem na marmurowe posadzki. Podejrzewam, ze sprawa moze przedstawiac sie podobnie w wnetrzu Taj Mahal. Podejrzewam, bo nie wchodzimy do srodka. Za to udajemy sie wzdluz murow na druga strone Taj Mahal, tam, gdzie plynie Jamuna, swieta rzeka Hindusow, bioraca poczatek w Himalajach, przeplywajaca przez Delhi i Agre, wpadajaca do Gangesu. Brzeg rzeki z Taj Mahal w tle wyglada tragicznie. Na calej jego dlugosci, z obu stron, pas smieci. Jesli chodzi o czystosc wody to wydaje mi sie, ze predzej zdecydowalbym sie na kapiel w katowickiej Rawie, niz w tutejszej Jamunie, choc ta ostatnia, trzeba przyznac, smierdzi nieco mniej intensywnie. Ale jej powierzchnia upstrzona jest najrozniejszymi odpadkami, wodny odmet niesie nieoczyszczone w zaden sposob, rozcienczone odchody mieszkancow calej Agry. Oto otoczenie jednego z siedmiu cudow swiata, wspanialego Taj Mahal. Czym predzej opuscilismy miasto najbezczelniejszych naciagaczy w Indiach zmierzajac ku swietemu Benares, jednemu z najstarszych zamieszkanych miast na swiecie.
W Benares panuje dusznosc przesiaknieta dymem stosow pogrzebowych, chmurne niebo zlewa sie w oddali z majestatycznie sunacymi wodami swietego Gangesu. Benares opuszcamy po kilku dniach przemieszcajac sie koleja na poludnie ku Madrasowi. Ponad dwa tysiac kilometrow pokonujmy w niespelna dwie doby. Madras jest kolejnym miastem, w ktoryym dlugo nie zabawimy. To po prostu duza metropolia. Dzis jedziemy dalej na poludnie, do Pondicherry, gdzie mamy zamiar odnalezc droge do Auroville, dawnej komuny naroslej, o ile sie nie myle, wokol miejsca pobytu Sri Aurobindo.
Specjalne pozdrowienia dla Wojtka Pastuszki (dzieki za info!).

brzenczu

19.X.
w pociagu Varanasi - Chennai (Madras)
Za zakratowanym okienkiem zar splywa na indyjska ziemie. Cos sie zmienilo - nie sa to juz widoki jakie towarzyszyly nam na polnocy. Teraz widzimy palmowe lasy, pola ryzowe, male wioski - wszystko zatopione w niezykle intensywnej zieleni. Jest pieknie. I choc jeszcze go nie widze, wiem, ze tuz za horyzontem rozbija sie Ocean Indyjski.
My sami zajmujemy przestrzen na wzor przedzialu - jednak bez scianki odgradzajacej nas od reszty wagonu (tak jak ukrainskie plackartne). Po obu stronach pseudoprzedzialu znajduja sie po trzy lezanki. Nad glowa wisza trzy ogromne wentylatory. Spedzilismy tu juz dwie noce - jedziemy dalej.
Po przeciwleglej stronie do naszego zakratowanego okienka - doslownie na wprost naszych nog lezy sobie hinduskie malzenstwo. Ludzie mlodzi, nieszczesliwi. Sa razem, ale jakby byli osobno - kazdy z nich patrzy w okienko, nie rozmawiaja.
Hinduskie malzenstwa sa czyms na wzor kontraktu. To rodzice podejmuja decyzje kierujac sie czesto korzyscia materialna - do tego jeszcze zasady kastowosci (malzenstwa zawierane sa tylko pomiedzy czlonkami tej samej kasty). Czesto mloda para poznaje sie dopiero tuz przed sama ceremonia. Ci wlasnie nasi towarzysze podrozy nie wygladaja na szczesliwych - ten kontrakt nie przyniosl chyba nic dobrego. Jeszcze w Jaisalmerze kiedy siedzielismy wieczorna pora na murach twierdzy, przysiadla sie do nas grupka hindusow (wsrod nich fotograf Kuku - bardzo pozytywna dusza). Rozmawialismy o roznicach kulturowych - jest ich wiele. Kiedy dotarlismy do kwestii malzenstwa i zgody na decyzje rodzicow co do wyboru partnera, z ich sposobu przedstawiania tej kwestii wynikalo, ze w pelni akceptuja te praktyki. Podkreslali, ze czas na fascynacje, zaloty i znajomosci damsko - meskie przypadaja na okres mlodzienczy, potem, gdy zaczyna sie bardziej odpowiedzialny okres zycia trzeba myslec praktycznie. Ktoz chce bardziej szczescia swoich dzieci niz rodzice - to oni wiedza co dla ich dzieci jest najlepsze. Nieco pozniej - juz tylko w naszym polskim towarzystwie zauwazylismy, ze sposob spedzania czasu hindusow nie daje praktycznie mozliwosci zawieraniu znajomosci damsko - meskich. Nie ma pabow, gdzie wszyscy beztrosko rozmawiaja, wszelkie objawy sympatii pomiedzy przedstawicielami przeciwnych plci sa spolecznie pietnowane. Nie mozna trzymac sie za rece, mezczyzni spedzaja czas z mezczyznami, kobiety z kobietami (tak swoja droga feministki mialyby tu naprawde duzo roboty). Hm...moze dlatego jakos to tutaj jeszcze funkcjonuje.
W kazdym badz razie para siedzaca naprzeciwko nas byla naprawde nieszczesliwa.
Za oknem pojawiaja sie jakies zabudowania. Olek szuka nazwy miejscowosci na mapie z nadzieja, ze po trzech dniach w koncu wezmie prysznic.
Pociag sunie dalej.

20.X
Chennai (Madras)
Indie odslona druga
Uff...mlyn totalny. Znowu czujemy sie zagubieni jak na samym poczatku w Delhi - szok. Poludnie jest calkiem inne. Prawie nikt nie rozmawia po angielsku. Przewodnik Lonely Planet, ktory niewatpliwie pomogly nam rozeznac sytuacje, zaginal. Stoimy w srodku rozszalalego, ogromnego miasta. Choc rynsztoki zapelnione sa podobnie jak na polnocy, jest czysto. Nawet tuk-tuki wygladaja jakos schludniej. Wszyscy rzucilismy bagaze kolo jakiegos skrzyzowania, w cieniu. Teraz ja i Jacek idziemy rozeznac sytuacje co do hotelu, cen, transpotu. Koszulki przyklejone sa do naszych cial - zar sie leje z nieba. Nie myci od trzech dni rolujemy brud z dloni. Jest wilgotno i goraco.
Idziemy 2 godziny w poszukiwani kafejki internetowej gdzie chcemy zaczerpnac podstawowych informacji. Przechodzimy przez dzielnice papaiernicza - setki sklepow z zeszytami, dzielnice prawnicza - sklepy z literatura prawnicza, itd. W koncu wracamy. Umeczeni ze szczatkowymi informacjami. Trafiamy do hotelu. Jakis gruby hindus lezy na w brudnej norze na lozku - oto nasz pokoj. Idziemy dalej za naganiaczem - o dziwo prowadzi nas do czystego hotelu - zostajemy. Jest inaczej, jestem zafascynowany - kocham takie chwile.

wtorek, 16 października 2007

ewelinnn

Varanasi

Kobieta w rozowym calunie lezy na stosie.
Maly chlopiec, ubrany w biale szaty, prowadzony przez starszego mezczyzne, ma za zadanie jako pierwszy podlozyc ogien. Inicjacja Niedotykalnego? Niewiemy, widzimy jednak, ze bardzo sie opiera podchodzac do stosu na swoich cienkich, dzieciecych jeszcze nogach.
Chlopiec podklada ogien.
Grupa mezczyzn stojaca obok pomaga mu w tym, bedac podpora dla malego, niedoswiadczonego w tym fachu dziecka. Na pomoscie, kilka krokow dalej, grupa innych mezczyzn rozpoczyna gre na dziwnych instrumentach. Raz szybciej, raz wolniej, raz ciszej, raz glosniej. Bum bum, bum bum, bum bum, bum bum- rolega sie odlos bebna, niczym bicie serca kobiety w rozowym caluie, niczym bicie serca przerazonego chlopca, niczym bicie serca szlochajacego mezczyzny, rozpaczajacego po smierci zony, moze matki.
Kobieta w rozowym calunie pali sie.
Jej dlugi warkocz zajmuja plomienie. W powietrzu unosi sie swad spalonych wlosow, wymieszany ze slodkawym zapachem kadzidel. Mezczyzni na pomoscie wpadaja w trans. Instrumenty graja coraz szybciej i szybciej. Odglos dzwonow miesza sie z rytmem bebnow. To wszystko wyglada teraz jak mechanizm, ktory ktos wprawil w ruch jednym pociagnieciem sprezyny. Bum bum, bum bum, az do wyczerpania sie baterii...
A kobieta pali sie.
Jej glowa staje w plomieniach. Jej dlonie pokrywaja sie sadza. Jej stopy nikna i nikna w plomieniach. Mezczyzni- Niedotykalni zwawo gestykuluja, chlopiec juz spokojniejszy, obserwuje moment przemiany ciala w proch, mezczyzna szlocha nad brzegiem Gangesu, pocieszany przez innych.
A kobieta plonie i plonie.
Ogien tanczy na jej skorze w rytm bebna, bum bum, bum bum, rytm sie spowalnia, bum bum, kobieta splonela, bum bum, kotara tej wielkiej sceny zasuwa sie. A my podazamy dalej.

poniedziałek, 15 października 2007

Olek B

Epilog - Interludium

Epitafium podrozy

Zanuzamy sie w Gangesie, szarym-bezowym Gangesie. Slonce usilnie stara sie wyjzec zza gestych szarych chmur, oparow unoszacych sie nad miastem. Blekit nieba, widoczny gdzieniegdzie, nie jest nawet tak blekitny, zielen na odleglym brzegu Rzeki nie jest tak zielona. Zanuzamy sie sie w szarosci i bezu; w smieciach, odchodach, cienkiej warstwie pylu unoszacego sie na powierzchni sporadycznie poprzetykanego nadpalonymi kwiatami. Prochy, niedopalone, geste, przykrywaja tafle jak geste lepkie powietrze nad miastem. Rzeka spokoju, smierci. Plonace stosy, niewielkie ogniska na brzegu, ogien oczyszczenia, wysylajacy wszystko to, co po nas pozostaje w niebyt. Dym ostry, piekacy w oczy, unosi sie ku niebu, ogarnia miasto, przenika jego szare zniszczone mury, bladzi uliczkami, brudnymi, cuchnacymi uliczkami, przenika do pluc, oblepia wszystko, przydusza, przytlacza. Tu zycie i smierc laczy sie najwyrazniej, najbardziej doslownie. W rytm ognia, wiatru, wody. Kolo zycia i smierci pulsuje, obraca sie w szarym ponurym marazmie codziennosci. Od 3000 lat; w kolo, jak wieczny ogien w mrocznej wnece domu, umieralni, gdzie czekaja na smierc starzy, schorowani, osieroceni, bez rodzin i nadzieji. A moze wlasnie z nadzieja i wiara na to ze za chwile, za dzien, za tydzien bedzie juz prosciej, lepiej, szczesliwiej. Wieczny ogien od ktorego zapalne sa stosy pogrzebowe posrod zamglonych skupionych spojrzen bliskich, albo w zupelnej samotnosci, plona, zabierajac pozostalosc naszej ziemskiej powloki; w powietrze, z dymem i w wode; ziemista, brudna Rzeke. 2-3 godziny wystarcza zeby niedokladnie spopielic cialo. To co pozostaje unosi sie na wodzie, sporadycznie poprzetykane nadpalonymi kwiatami. Zanurzamy sie w Gangesie, swietym Gangesie; wsrod cial krow, ryb, psow, ludzi, dzieci. Tuz obok, na mulistym zasmieconym brzegu kompie sie ktos, pierze, myje zeby, nabiera wode do miski z maka na chleb. I ponownie zywioly lacza sie w 1. Zycie i smierc, terazniejszosc i wiecznosc, pulsuja naprzemian slabym dusznym agonicznym pulsem karmy.
A rzeczywistosc? Idziemy gatami, wzdluz Rzeki. Suniemy powoli jak malutkie swieczki z resztek wosku na miseczkach z lisci, za 5 rupii. Rzeczywistosc. Chmara dzieci, starcow, zblazowanych mezczyzn krazy, snuje sie jak szarancza wokol nas. Krok za krokiem, ciezko zmeczeni, oszolomieni, brniemy we wturujacych okrzykach "hello", how are you", whre are you from" - deja vu? Jeszcze nie przywyklismy, nie da sie. Nasilenie szaranczy wyjatkowe. Jak komary, drazniace, malaryczne, trzeba sie wciaz odpedzac zeby nie stracic wszelkiej cierpliwosci. 20-30-100 rupii, wszystko na sprzedarz, kazda rzecz, usluga. Jak drewno na stos pogrzebowy, tez za gotowke, plonie w wiecznym ogniu chciwosci. Kolo chciwosci i naiwnosci (a moze bezsily) turystow, napedzajace funkcjonowanie miasta. To chciwosc czy tylko chec przezycia w takich warunkach. W nedzy i ubostwie; w drewnianych, czy metalowych pudelkach-sklepach wychudzeni pulnadzy hindusi; z pordzewialymi dzbaneczkami na malutkich ogniskach przygotowujacy herbate z woda z Rzeki. Jak gliniane jednorazowe miseczki tego napoju, po pare rupii. Masarz, widokowki, swieczki i rzad lodzi przycumowanych, czekajacych na kolejnych turystow i swoj wspanialy rejs. Ciagle "boat", "boat", "boat"?, "only 20 rupies". Cierpliwosc jednak ma swoje granice. Pozostaje jedynie zniecierpliwienie, rozdraznienie, oschlosc i otepienie, przez ktore z trudem dociera brakujacy 5 element, ktory powinien przenikac to miejsce jak przenika go przygnebienie i swad stosow. 5 element- duchowosc, magia, niesamowitosc, mistycyzm. Jednak tez obecny, ale albo dla mnie niezrozumialy, albo przytlumiony "rzeczywistoscia". Melancholijny, monotonny spiew unoszacy sie z meczetow ponad miastem, dzwiek dzwonkow, bebnow i blask plonacych swiecznikow, dymiacych kadzidel w rytm tanca postaci; wiernych, kaplanow, wyznawcow Shiwy, Krishny, Allaha i innych bogow nieswiadomych swego stworzenia. Polnadzy, badz przyodziani w pomaranczowe i zolte szaty mnisi, asceci, szamani, wedrujacy na granicy obu swiatow, w poszukiwaniu pozywienia i nirwany.
Varanasi: na granicy tych dwu swiatow, dosadnie epatujace skrajnosciami, dualizm absolutny, rzeczywistosc balansujaca na granicy wrzechrzeczy; zycia i smierci, nedzy i bogactwa duchowego, brudu i czystosci. Przeciete w pol poteznym Gangesem; styksem Indii; czysciec, raj i pieklo.W pochmornej dusznej atmosferze, jak we mgle, rozplywajace sie nierealnoscia dla nas, europejczykow, odpychajace i przyciagajace zarazem, w niezrozumialy sposob. Szare, bezowe i brudne. Nie kolorowe, roznobarwne, a szare. Tylko czern i biel zmieszana w jednym odcieniu.
Jeszcze tylko setki latawcow, rzucanych podmuchami wiatru, bezladnie, na cienkich niewidocznych linkach trzymanych przez niewidoczne, pochowane na dachach dzieci. Latawce, jakby niepasujace, drobne, barwne plamki, jedyny kolorowy element na szarym niebie posrod krazacych ptakow. I wiatr, ktory wszystko wprawia w ruch; przegania szare chmury, swad spalenizny, orzywia i orzezwia. Bez niego wydaje sie, ze miasto zastygloby w bezruchu, rozplyneloby sie we mgle, znierealnialo, przestalo istniec w wiecznosci. Wiatr, dzieki ktoremu podskakuja radosnie na niebie setki kolorowych latawcow.

brzenczu

Varanasi - najswietsze miasto Indii, powitalo nas w poludnie po calonocnej przeprawie pociagiem. Spowite we mgle, z majestatycznym Gangesem sunacym posrodku miasta. Mgla ta niosla slodki aromat - zapach kadzidel i...czegos nieokreslonego. Dopiero wieczorem okazalo sie, ze mgla to nie jest. Mieszkamy w hotelu Sunrise przy jednej z bocznych uliczek - 150 metrow od najswietszej rzeki. Choc gwar ulicy nie ustepuje innym miastom, Varanasi przygniata wilgotnym spokojem. Nie jest to miejsce neutralne, nie jest to miejsce dla turystow poszukujacych kolorowych atrakcji ani tych, ktorzy do Indii trafili "bo taka moda". Varanasi jest miejscem magicznym, miastem smierci, gdzie starzy, ubodzy ludzie przybywaja z nadzieja, ze ich ciala po smierci zostana spalone a prochy poniesie wielka matka Ganga. No i przedziwne Ghaty - schody prowadzace do rzeki - to miejsce zycia, gdzie porankiem pielgrzymi uprawiaja joge, medytuja, myja sie, piora ubrania, jedza, lecz to takze miejsce smierci - na stosach pogrzebowych nieustannie plona ciala zmarlych. To tam poczulismy ten zapach - slodkawy, kadzidlowy. Cialo zmarlego niedotykalni (najnizsza kasta) zanurzaja w Gangesie, nastepnie ukladaja na stosie drewna. Potem juz ogien...bez smutku, jakby z rutyny. Nad licznymi stosami, z ktorych wystaja konczyny cial, wznosi sie posepna budowla z balkonem, k ktorego caly ten proceder mozna obserwowac. Znalezlismy sie tam pora wieczorna, o zmroku. W rogu ciemnego budynku na ziemi, w czyms na wzor szalasu siedzi starzec palacy ognisko, u wejscia na balkon staruszka czekajaca na smierc - zbiera na drewniany stos. Stalismy na balkonie z zalzawionymi od dymu oczyma. Przed nami Ganges niosacy prochy zmarlych, mistyczna ciemnosc i spiewy dochodzace z Dasawameth Ghata - ku czci Gangesu.
Dzisiaj rano wstalismy o piatej aby przywitac dzien na lodzi. Z szarosci poranka wylanial sie brzeg Gangesu w swej codziennej odslonie - modlitwy, rytualne kapiele. Dopiero z brzegu zobaczylismy unoszone przez rzeke cialo czlowieka, na ktorym siedzialo glodne ptaszysko. Kobiety w ciazy, noworodki oraz nieszczesnicy ukaszeni przez wezna nie zostaja spaleni - oni zostaja wrzuceni do rzeki w calosci - tak bylo i tym razem. Pare krokow dalej jak gdyby nigdy nic pielgrzymi dokonywali rytualnych kapieli.
Gange jest zanieczyszczony - do tego stopnia, ze nieodporni Europejczycy nie powinni praktycznie w ogole miec z nim stycznosci. W 100 ml wody znajduje sie 1,5 mln bakterii coli - woda zdatna do mycia nie moze ich zawierac wiecej niz 500. Smutna prawda.
W naszym hotelu na scianie (w pokoju Olka i Eweliny) znalezlismy napis: "Bart Poland 03.2006 rok, www.bartpogoda.net". Bart pozdrowienia - sledzimy od dawna twoje podroze i cieszymy sie ze wiatry prowadza nas w te same strony.
Pozdrowienia dla wszystkich - pojutrze wsiadamy do pociagu na 41 godzin (znajac skale opoznien w Indiach bedzie to kolo 50 godzin) i zjezdzamy 2200 kilometrow na poludnie - do Madrasu (czyli obecnego Chennai).

piątek, 12 października 2007

brzenczu

Ruszamy dalej - dzisiaj wieczorem o 18:00 wchodzimy do autokaru, ktory zawiezie nas do Agry. Troszke szkoda opuszczac Udaipur - tym bardziej, ze dzisiaj wieczorem na jeziorze w srodku miasta rozpoczyna sie barwny festiwal tanca. Chodz to co widzielismy wczoraj nieco nas zaskoczylo. Jeden z naganiaczy, ktory dorwal nas gdy wychodzilismy z tuk-tuka (czesc dnia spedzilismy nad TigerLake 8 km od Centrum Udaipuru [inf. dla przewodnika Pascala - nie ma tam krokodyli i nigdy nie bylo - bzdura] poinformowal nas, ze ow festiwal tanca zainaugurowany zostanie wlasnie tego wieczora i nie mozemy przegapic tak niezwyklego wydarzenia. Uradowani faktem, ze zobaczymy cos ciekawego po kolacji udalismy sie nad jezioro. Na moscie zgromadzilo sie mnostwo hindusow, ktorzy w letargu spogladali na ciemna tafle wody. Dobiegal nas rowniez glos z megafonu, ktoremu raz po raz towarzyszyly owacje i glosne krzyki wiwatujacej publicznosci. Usiedlismy na schodach przy brzegu jeziora. Na lodzi ustrojonej w transparenty siedzila grupka hindusow i bezladnie podplywala w jedno miejsce aby zaraz zawrocic i poplynac w inne. 15 minut. Glos z megafonu z ta sama natarczywoscia wyglaszal jakies niezrozumiale mowy, lodz krecila sie po jeziorze, hindusi w letargu nadal sledzili rozwoj akcji. Ewelina podparla glowe rekami. Minelo 20 minut - idziemy sie odkazic.

środa, 10 października 2007

Pare roznych zdec






To pare zdjec z roznych miejsc, ktore moga pasowac wszedzie :)
W starszych postach zamiescilismy pare zdjec



Kasia

Jaisalmer - przepiekne miasto, ktorego sercem jest XII wieczny fort, fort tetniacy zyciem, krete uliczki po ktorych przechadzaja sie garbate krowy, restauracje, misterne rekodzielo, ziarenko ryzu z wymalowanym imieniem, swiatynie, domy.
Jaisalmer - miasto plonace, miasto zemsty gdyz dzis Hindusi krzycza z bolu domagajac sie kary smierci dla Muzulmanina, ktory 2 dni temu zameczyl i zabil (jadac po trupach traktorem) 22 swiete krowy . Dzis wszystkie sklepiki sa pozamykane, kobiety i dzieci poznikaly z ulic, gdzieniegdzie slychac krzyk tlumu, widac dym i mezczyzn uzbrojonych w kije.
Jaisalmer - noz na pustyni pod ugwiezdzona kopula, wyruszamy w towarzystwie zwarioanego Hindusa. Po drodze spotkanie z jego ojcem z wielka proca, potem jego dom rodzinny na pustyni, a potem juz tylko wydmy, uboga sucha roslinnosc, ogien i gwiazdy. Poruszajace sie cienie na piasku.
Jaisalmer - suche, gorace powietrze zawieszone w okrytarzach najpiekniejszego miasta jakie dotad ujrzalam.
Kolejny Aniol na naszej drodze. Rozlozeni z plecakami czekamy na dworcu autobusowym w Abu Road. Podchodzi do nas mezczyzna w bieli zapraszajac na swa farme. To czysta goscina, nie chce od nas pieniedzy. Czekamy 2 godz. na swiatlo dnia by moc trafic na ten skrawek swiata. Podczas tych 2 godz. Aniol pokazuje nam slajdy z podrozy, wyciaga z torby latarke, oklejona plastrem plastikowa przegladarke do slajdow. Czary sie rozpoczely - obrazy przedstawiaja widoki, ludzi, zwierzeta, sa wspaniale, z podekscytowaniem oczekuje na kolejne (spotkalam swego mistrza fotografii). Nasz Aniol opowiada o sobie, w kolejnych odslonach dowiadujemy sie ze nasz farmer byl marynarzem, flecista, pisarzem, tworca oper, uczniem wyrzuconym ze szkoly gdyz za duzo pytal, mowi, ze mamy powrocic do Indii zanim umrze. Lezymy na dworcu na plecakach pod skrzydlem Aniola.
Farma okazuje sie zarosnietym trzcina cukrowa, truskawkami, kukurydza, pomaranczowymi kwiatami miejscem ze skromnym domem, malym domkiem w ktorym spimy i przedziwnym kregiem z rusztowaniem dachu na ksztalt strzaly wskazujacej niebo. Wokol malownicze gory, lasy zamieszkane przez gepardy i tygrysy, male lustra jezior. Nad nami jaskinia w ktorej mieszkal przez 8 lat nasz przyjaciel w bieli. Jest tu studnia i male palenisko na ktorym "uczen" (tak sie domyslamy) Aniola przygotowuje najwspanialsze posilki.
Dzien uplynal na zachwytach - zachwyt gdy ogladamy misterne koronki rzezb w marmurze dzinijskich swiatyn (swiatynia ukazana w Barace), zachwyt gdy jedziemy jeepem przez te magiczna kraine, zachwyt gdy spogladamy noca w ugwiezdzone niebo.
Indie- napis wykuty w bieli marmuru, napis ze sloni przenoszacych na swych trabach postac, napis ze slodkiego zapachu plonacego drewna, napis z kilkumetrowego materialu z ktorego powstaje turban - spirala mysli.
I jeszcze park w Mt Abu w ktorym za 10 rupi ogladamy dwu minutowy pokaz magii.
Nasz Aniol w kolejnych odslonach opowiada o tym, ze zabil broniac zycia ludzkiego 12 tygrysow, w jego operze wystapilo 40 dzieci, kazde jego slowo jest wazne...
Poranek na farmie - pomaranczowe swiatlo , ziolowa herbata i pozegnanie z naszym dobroczynca. Za 2 godz. wyruszamy w dalsza droge...

Kasia

Droga z Armitsaru do Bikaneru. Nocna podroz pod dachem autokaru. Lezymy za zaslona wpatrujac sie juz w pustynne widoki. Kolejny hotel, kolejny dom.
Bikaner - fort i swiatynie dzinijskie, luksusowy hotel z wielkim wiatrakiem pod sufitem - cma rozwiewajaca suche, gorace powietrze. Wieczory na dachu z ktorego rozciaga sie widok na miasto - miasto, ktorego zyla jest siec rynsztokow z buro - krwista mazia. Mistao oszalamiajace wszystkie zmysly: sluch - bezustanne trabienie tuk - tukow, samochodow, motorow, ryksz, nawolywania ku nam ze wszystkich stron, wrzask setki dzieci wybiegajacych z uliczek..., wzrok - cala paleta barw na strojach, straganach, elewacjach, mam wrazenie, ze te barwy juz za moment wymieszaja sie ze soba gdyz to wszystko runie, cale miasto peknie, zawali sie..., wech - nozdrza atakuje naprzemian brzyjemny badz wstretny zapach, gotowane mleko, przyprawy, odchody, krew..., dotyk - czeste podawanie dloni chropowatych, klejacych, ciemnych, dzieciece raczki wsuwaja sie w moje...
To miastio po ktorym nie sposob spacerowac tak jak do tego przywyklismy, nie mozna sie zatrzymac, przyspieszone tempo by uciec od mdlacego zapachu, od widoku chorych psow. Trzeba uciekac tuk - tukiem, zwariowanym pojazdem przez zwariowane miasto.
Tylko jedna proba pozanania miasta od wewnatrz, reszte poznajemy z hotelowego dachu. Noc z teleobiektywem Olka, ktory odslania przed nami niewidoczne detale: spaca dziewczyna wtulona w czerwony koc na podlodze, rzezbienia fortu, porzucone obuwie, spiace krowy. Aparat niczym noktowizor po 30 sek. ukazuje nam Bikaner noca. Uroczysta kawa na dachu i przenosimy sie na Ksiezyc, oko teleobiektywu patrzy wglab kraterow.
Indie - napis usypany z pustynnego pisaku, z samotnych karlowatych drzew, skorpionow i herbaty z imbirem, napis ze sladow kopyt swietych krow.

brzenczu

Uff...dotarlismy do Udaipuru.
Jakze dobrze odpoczac nad jeziorem Pichola, z pieknymi palacami, swiatyniami, waskimi uliczkami - wszystko to zas w cieniu gor porosnietych palmami.
Ostatnie dni byly tak intensywne, ze nie bylo mozliwosci napisania nawet paru slow. Uswiadomilem sobie rowniez ze dotarlismy do polmetka wyprawy (przed nami jeszcze wiele tysiecy kilometrow do pokonania).
Indie to kraj niezwykly pod wieloma wzgledami. To, co do tej pory wydawalo mi sie normalne, w Indiach uchodzi za odstepstwo od normy. Obserwuje to co sie wokol mnie dzieje i czestokroc tego nie rozumie - zyjemy w calkiem innej kulturze. Z pewnoscia wszystko to znajduje swe uzasadnienie, ja jednak nie jestem w stanie do tego dojsc. Ulice, ludzie, czynnosci, ktore wykonuja - wszystko wyglada inaczej. Pewnego wieczoru, tuz po zachodzie slonca, gdy wiekszosc Hindusow szykuje sie do posilku, usiadlem na dachu naszego budynku. Obserwowalem jak wspolnie - cale rodziny gromadza sie na dachach swych lepianek, rozpalaja ogniska, ubijaja ciasta na ciapaty (wszechobecna strawa). Uwage ma zwrocila jednak kobieta, ktora na dachu malej kuchenki szykowala sie do snu. Trudno opisac mi ogrom czynnosci, ktore wykonala - jedyne co moge powiedziec to to, iz nie znajdowalem w jej trudzie pracy zwiazku przyczynowo - skutkowego. Podchodzila na skraj dachu, cos zrobila, poprawila kocyk by podejsc w inne miejsce, wykonac jakis gest, przeniesc kocyk w inne miejsce i tak przez dobre pol godziny. Nie rozumie rowniez zasad ruchu drogowego. Indie jako zaprzeszla czesc Imperium Brytyjskiego odziedziczyly po wyspiarzach lewostronny ruch drogowy. Kierowca siedzi po prawej stronie. Nie dosc, ze siedzac na miejscu pasazera raz za razem naciskam niewidzialny hamulec, to jeszcze ten dziwny zwyczaj. Otoz ilekroc kierowca pedzi drogami (ruch drogowy w Indiach to osobna historia - rzeka) i widzi z naprzeciwka zblizajacy sie samochod, jakby nigdy nic zjezdza na prawy pas. I tak jedzie na zlamanie karku, na zderzenie czolowe, w momencie zas gdy pasazer ma doznac zawalu serca, nagle zjezdza na lewy pas i jedzie dalej. Twarz jego nie zdradza najmniejszej emocji - nie robi tego dla jakiejs wewnetrznej satysfakcji czy aby podniesc sobie poziom adrenalimy - po prostu ot tak. Nie rozmumie - ale szanuje. Co innego ulice. Tu spaceruja mezczyzni trzymajac sie za dlonie - poklepuja sie przyjacielsko, przytulaja. Na kazdym kroku widac wiez laczaca mezczyzn. Nigdy zas nie uraczysz w Indiach damsko - meskiego spacerku pod reke. Jest to niedopuszczalne.
Ostatnie dni nauczyly nas rowniez, ze nie nalezy podchodzic do ludzi stereotypowo. Z tym mamy problem. Ulice pelne sa naganiaczy - ludzi ktorzy chca cie gdzies zaprowadzic, cos sprzedac - zazwyczaj wyciagnac jakies pieniadze. Najpierw podejdzie do ciebie, zapyta o imie i kraj, z ktorego pochodzisz. Potem sie przedstawi i kiedy zapyta czy podobaja sie Indie, zazwyczaj przechodzi do ataku. Jak dasz sie juz gdzies zaciagnac to conajmniej pol godziny trwa proba wydostania sie czy to ze sklepu czy domu prywatnego. Stereotypowe podejscie europejczyka to zazwyczaj ignorancja badz zdecydowana odmowa - w koncu po 50 takich doswiadczeniach znajac mechanizm dzialania naganiaczy nie jest sie w stanie ragowac. "Hello", "What is your country?", "What is your name?"
Po calonocnej przeprawie z Jodpuru lezalem na betonie (ludzie leza tu doslownie wszedzie) pewnego dworca autobusowego w AbuRoad i patrzalem w gwiazdy. Jak zwykle wokol zgromadzila sie calkiem spora grupa Hindusow, ktorzy w milczeniu obserwowali dziwo, jakim jest bialy czlowiek. Pomyslalem sobie - "dobrze, ze jest 4 nad ranem, naganiacze jeszcze spia". I czas plynal powolutku. Cala nasza polska grupa czekala na kolejny transport do MtAbu - miejscowosci, gdzie znajduje sie wspanialy kompleks dzinijskich swiatyn Dilwara. Nagle cisze przeszyl donosny glos za moich plecow - "What is your country?" Hm...pomyslalem, zaczelo sie. Byl to okolo szescdziesiecioletni mezczyzna o niezwykle jasnej karnacji. Mial na sobie biale, hinduskie odzienie. Stereotypowo odpowiedzialem "Poland" i kiedy zaczalem kombinowac jak tu uniknac dalszego dialogu on powiedzial, ze byl w Polsce gdy wracal ze Szwecji. Dalsza czesc tego wczesnego poranka to herbata, ktora nam postawil (kupil wrzatek i zaparzyl wlasna herbate) ogladanie slajdow (mial przy sobie pare skrzynej pelnych slajdow z jego podrozy i nie tylko). Bardzo szybko okazalo sie, ze jest to czlowiek niezwykly i czarujacy. Zaproponowal nocleg na jego farmie 12 kilometrow od MtAbu. Zgodzilismy sie. Kupil nam bilety, powiedzial, ze jestesmy jego goscmi.
Farma Inder`a Dana to miejsce niezapomniane. Wokol piekne gory, jaskinie, palmy, wspaniala roslinnosc, jeziorka. Przygotowal dla nas sniadanie opowiadajac o swym zyciu. Pisarz, twora oper, pogromca tygrysow ludojadow z poludnia Indii, pilkarz, podroznik i samouk - erudyta. Wspaniale swiatynie dzinijskie faktycznie okazaly sie wspaniale ale nic to. MtAbu to spotkanie z Inder`em, jego wieczorne opowiesci przy lampie naftowej, wspolne posilki, gwiazdy, spiew chrzaszczy. Inder przez wiele lat przyjmowal na swa farme sieroty - dzieci bez przyszlosci, ktorych w Indiach jest bardzo wiele - karmil je i uczyl - zalozyl mala szkole. Wszystko to sie jednak skonczylo - zabraklo srodkow. Inder jest czlowiekiem usmiechnietym, skromnym o niezwylej zyciowej madrosci. Nad jego farma, w jednej z jaskin spedzil 8 lat.
Pare dni wczesniej, jeszcze w Jaisalmer mialy miejsce rowniez ciekawe dla nas chwile. Jedna z nocy spedzilismy na pustyni pod gwiazdami. Zabral nas tam wiecznie - gadajacy Hindus Dudu. Zanim jednak moglismy sluchac jego opowiadan, spiewu, sprobowac miejscowego bimbru z bananow, poznalismy jego rodzine. Prawdziwa pustynna wioska - bieda, mnostwo dzieci, kozy, ubogie budynki. Tam siedzac na dziedzincu lepianki jego rodzicow, obserwowani przez chyba cala spolecznosc wioski, pilismy herbate imbirowa z mlekiem.
To jednak co stalo sie nastepnego ranka dosc nas zaskoczylo. Po uroczej pustynnej nocy, oswiadczynach Dudu (poczul slabosc do naszej Eweliny) wrocilismy do Jaisalmeru. Wiedzielismy, ze cos sie wydarzylo, ze jakis muzulmanin zamordowal dwadziescia kilka swietych krow, ze bedzie jakas manifestacja. Nagle z hotelowego pokoju uslyszalem jakies krzyki. W chwile pozniej siedzielismy juz na dachu obserwujac rozwoj akcji. Manifestacja przerodzila sie w bitwe pomiedzy Hindusami i muzulmanska czescia spolecznosci Jaisalmeru. Wkroczyla Policja z palami, wielkimi tarczami ochronnymi. Chwile pozniej zaczal plonac hotel okolo sto metrow od nas. Niezly material do filmu - myslimy. Otwieramy zaryglowane drzwi hotelu i ruszamy w miasto. Gdzieniegdzie przebiegaly grupki Hindusow z kijami, kawalkami plotow - wszystkim co bylo pod reka. Cala akcja rozgrywala sie dwie ulice od nas - nie mielismy tam jednak dostepu - policja zablokowala dojscie.
Teraz siedze w kafejce w Udajpurze - dwa dni odpoczynku i ruszamy dalej - Agra, Waranasi, potem na poludnie - Madras, Kerala, Goa - dobre pare tysiecy kilometrow. Chce wycisnac z kazdej chwili to co najwazniejsze - czas leci. Pozdrowienia dla wszystkich. mamy problemy z zrzucaniem - net jest tu naprawde wolny, ale sprobujemy dzisiaj po raz kolejny.

środa, 3 października 2007

brzenczu

4 minuty z dzisiejszego poranka...
"To jedziemy z nim czy nie???!!!!" - krzyczy Jacek do Eweliny probujac przekrzyczec zgraje naganiaczy. Ja sam probuje przebic sie w strone ktoregos z towarzyszy wyprawy, co wcale nie jest takie proste. Pieciu naganiaczy ciagnie mnie w rozne strony - wszyscy krzycza na cale gardlo. Jest 6 rano i po wyjsciu z pociagu, w ktorym spedzilismy cala noc sluchajac bekania (i jeszcze pare innych odglosow) hinduskiej czesci podroznikow, dotarlismy do pieknego, pustynnego miasta Jaisalmer. Przewodnik Pascala sie nie mylil. Ostrzegal, ze po wyjsciu z pociagu kazdy zaspany podroznik dozna szoku - wszystkie zmysly zostana otepione - a wszystko za sprawa nieprzebranych tlumow naganiaczy hotelowych, ktorzy za kazda cene chca zagarnac gosci do swego lokalu. Jestem calkiem rozbawiony. Niemal bezwladnie tlum krzyczacych twarzy zarzuca moim cialem we wszystkie strony - nie robi na nich wrazenia, ze nie jestem zaangazowany emocjonalnie w temat hotelu. Kazdy podaje mi dlonie, klepie po ramieniu, przybija "grabe" tak jakbysmy juz dokonali interesu. W koncu po 4 minutach zjawia sie Policjant (o ile nie byl facetem podstawionym przez naganiaczy). Pyta dokad chcemy sie udac odganiajac nacierajace rzesze naganiaczy. Mowie: "Hotel Swastika". Rozglada sie po tlumie hindusow i pala wskazuje jednego z nich. Ten ucieszony mowi "go go go" i idziemy w strone jego taksowki. Oczywiscie cala reszta zawidzona krzyczy, ze ten naganiacz nie jest z hotelu Swastika tylko jakiegos innego. Idziemy.
Po chwili jednak, juz w drodze, hindus zaczyna rozmowe. (tlum. brzenczu)
- Hotel wybraliscie z przewodnika?
- Tak - odpowiadam - podobno warunki sa calkiem przyzwoite
- No fakt, ale troche drogi
Hm...mysle, chyba naganiacze mieli racje - facet nie jest ze Swastiki.
- Jest tu tyle ciekawych hoteli, wygodnych, z prysznicem i coolerem (bez wentylatora w pokoju nie da sie przezyc w Indiach 5 min. [przyp. tlum.]) i wcale nie musza kosztowac duzo.
- Hm...ciekawe - mowie
- Bo jesli hotel reklamuje sie w przewodniku to cena od razu jest podbijana. Jak chcecie zawioze was do hotelu, gdzie pokoj kosztuje 80 rupii, nie zas 250.
- Wolelibysmy napierw jechac do Swastiki
No i w takim klimacie przejezdzamy odcinek z dworca kolejowego w poblize fortu. Slonce ogrzewa piskowe mury starych budowli. Krowy chodza ulicami, tuktuki wymijaja sie trabiac niemilosiernie. Juz powolutku przywykam do tej innosci. A jest naprawde inaczej.
Wczoraj wieczorem na dworcu nim podjechal pociag, 2 metry przed nim biegla po torach swieta krowa, wszedzie leza swiete placki, nie ma kanalizacji tylko rynsztoki, zar leje sie z nieba, wszedzie gdzie sie znajdujemy sluchac "hello".
Ok wracam do hotelu, kupie po drodze "Maze" - dobry, sok z zakrecanym kapslem. Mieszkamy w hotelu "Henna" - hotelu naganiacza, ktory wiozl nas do Swastyki :) No coz - dobry byl w sztuce negocjacji. I chyba kupie jakiegos whisk`acza na wieczor - trzeba sie odkazic. Pozdrowienia
PS. Krzysiu I. szczegolnie tutaj by Ci sie podobalo

poniedziałek, 1 października 2007

Jacek

Trzydziesci kilometrow na poludnie od Bikaneru na pustyni Thar w wiosce Deshnoke jest swiatynia gdzie, wedle tradycji, pewna kobieta bedaca wcieleniem Durgi zapragnela przywrocic do zycia swego syna gawedziarza. Skutkiem jej wysilkow swiatynie zamieszkaly tysiace szczurow - przemienionych pustynnych gawedziarzy oczekujacych powrotu do zycia w ludzkiej postaci. Szczury sa tam do dzis.
Jest popoludnie 1 pazdziernika, z nieba splywa obezwladniajacy zar. Gdy wsiadamy do bialego autobusu o zewnetrznych scianach gesto zabryzganych slina czerwona od przezuwanego betelu wypluwanego przez okna autobusu odczas jazdy, termometr wskazuje 48,9 stopni Celsjusza. Jest poniedzialek. Zanim wydostaniemy sie z miasta jedziemy ulicami zatloczonymi trabiacymi bezustannie tuk-tukami, samochodami, ciezarowkami, motocyklami, autobusami. Miejscami nad gestniejacymi na skrzyzowaniach wehikulami goruja sunace dostojnie wielblady ciagnace plaskie wozy z siedzacymi na nich wieczniepatrzacymi Hindusami. Pomiedzy tym wszystkim wielkouche krowy spokojnie przechadzaja sie, nie niepokojone. Przed zamknietym przejazdem kolejowym upal staje sie nie do zniesienia. Wysiadam, by przykucnac w cieniu obok kierowcy nad przeplywajacym w dole cuchnacym sciekiem. W powietrzu przesyconym smrodem wydalin miasta kierowca pyta czy nie pochodze z Japonii. W poblize autobusu przenika niemal czarna kobieta w zakurzonym sari. Powtarzajac "Halo, halo" (jedyne slowo, jakie zna w jezyku angielskim) prezentuje trzymane na ramieniu niemowle o rozbitej, przewiazanej brudnym zakrwawionym bandazem glowie. Na krwawej plamie na glowie dzaiecka klebia sie muchy. Jeszcze w MacLeod Ganj doszly nas sluchy o praktykach zebrzacych rodzin, w ktorych skutecznosc codziennego zajecia bywa podnoszona przez lamanie dzieciom rak lub nog. Niektore kobiety nauczone juz, ze turysci niechetnie rozdaja pieniadze, prosza o zakup mleka dla dzieci. Miedzy nimi i pobliskimi sklepikarzami istnieje jednak obustronnie korzystny uklad. Gdy po zakupie kartonu mleka turysta z uspokojonym sumeniem znika za rogiem, kobiety odnosza mleko do sklepikarza, u ktorego zostalo przed chwila kupione, i odbieraja czesc pieniedzy pozostawionych przez turyste.
W tlumie gromadzacym sie przed zamknietym przejazdem przeplywaja spokojnie plamy zolto-pomaranczowo-czerwonych, niebiesko-zielono-zoltych, czerwono-zielonych, fioletowych, blekitnych sari. Z rozwartego w usmiechu otworu ust zujacego betel mezczyzny wyrastaja dwa pienki poczerwienialych zebow. Szczelina ust jak wypelniona swiezym, krwistym, dymiacym jeszcze kawalem bawolej watroby, ktory pracowicie przezuwa mezczyzna o wypadajacych zebach w bialej koszuli i blekitnych spodniach.
Po jakims czasie dojezdzamy na miejsce. Pokryta plasko rzezbionymi ornamenatmi roslinnymi swiatynia otwiera swoje kute w srebrze wrota, by ukazac wnetrze wciaz zamieszkane przez tysiace swietych szczurow. W centralnym pomieszczeniu gniezdza sie ludzie karmiacy szczury i skwapliwie pozerajacy resztki pozostawione przez lazace wszedzie kosmate i szare stworzenia. Uwaza sie, iz spozycie pokarmu napoczetego przez swietego szczura przynosi powodzenie. Podobnie widok bialego szczura. Na dziedzincu swiatyni bezustannie grana jest muzyka, spiewane sa stosowne inwokacje, zagluszane sa popiskiwania szczurow. Po prawej jest niewielki budyneczek z oltarzykiem umieszczonym posrodku. Mozna obejsc oltarzyk waskim przejsciem, pomiedzy ciasno rozstawionymi scianami, z ktorych co i raz, poprzez ukryte otwory, wypelzaja szczury. Nad dziedzincem rozwieszono siatke, ponad nia dziesiatki golebi, uwieszeni na scianach robotnicy maluja ornamenty swiatynnych murow na niebieskie, czerwone i zielone kolory.
Opuszczamy miejsce unikajac wyludzajacych pieniadze podrostkow i dzieci. Na skrzyzowanie, na ktorym zatrzymuje sie autobus odprowadza nas ciekawska gromada dzieci, nastoletnich chlopakow, woz ciagniety przez wielblada, niosacy zmeczonych chlopcow i mezczyzn o przekrwionych bialkach oczu i nieskazitelnie bialych zebach swiecacych na tle czarnych niemal twarzy.