niedziela, 30 września 2007

ewelinnn

(mysli wyczesane z wrazen z Armitsaru)

INDIE... tyle usmiechnietych twarzy, tyle spotkan, tyle szczerosci w tych wielkich, czarnych oczach. Kiedy mezczyzni patrza na biala kobiete, robia to w zupelnie inny sposob, nie ten dobrze mi znany, europejski. Hinduskie oczy patrza inaczej, dotykaja duszy, sprawiaja, ze na sercu osiada sie kropla ciepla. I wtedy wszystko staje sie piekne, wtedy nawet smakuja hinduskie potrawy ostro doprawione curry i kminem (nasza zinawidzona przyprawa), wtedy nie przeszkadaja dzwieki klaksonow, sterty smieci, brudne lady sklepow. I wazny staje sie tylko ten kontakt, kiedy moje zielone oczy- europejskie, spotykaja sie z czernia Ich oczu.

Spotkanie w McLeod Ganj
Tomasz z Gdanska- 31 grudnia skonczy 33 lata (to juz pelna symbolika). Dlugie wlosy spiete gumka, na czubku opaska, odgaiajaca wlosy z czola. Niebieska koszula w paski, bezowe spodnie z kieszeniami. Sandaly. To Tomasz. Siodmy element, brakujaca czesc. Tomasz "siedzi" w Indiach i Nepalu juz siedemnasce miesiecy. Termin powrotu do kraju- nieustalony.
W tym momencie rozpoczyna sie moja przygoda z buddyzmem tybetanskim, gdyz Tomasz praktykuje. Kiedy opowiada o swojej Drodze, spod koszuli wylania sie drewniany, buddyjski rozaniec o 108 oczkach.
Tomasz proponuje wycieczke na pobliski szczyt, liczacy ponad 3 tys. metrow. Wstajemy o siodmej rano, idziemy! Na drugi dzien udajemy sie razem z nim na spotkanie z Tenzin Palmo, potem do Toshi Jong...

Tenzin Palmo- mnieszka buddyjska pochodzaca z Anglii, kobieta po szescdziesiatce. Dwanascie lat samotnie spedzonych w jaskini wysoko w Himalajach. Wjezdzamy w skupisko, w ktorym zyja mniszki, tam czeka na nas Ona, kobieta, ktora wplynie na moje zycie. Mloda mniszka prowadzi nas po schodach do pokoju, w ktorym za komputerem siedzi Tenzin. Wchodzimy. Witamy sie i od tego momentu wszystko juz jest wiadome! Pokochalam od razu te cieple, niebieski, pelne zycia i milosci oczy. Nastepuje kolejne spotkanie moich europejskich oczu z "innymi". Te niebieskie znajduja sie z zieleni moich, orientuja sie w nich, wspolczuja im, a jednoczesnie kochaja je, ten wzrok przytula sie do mojego serca. I kiedy zadaje pytaie Tenzin "How to love my lonlyness?", ona jakby wiedzac z gory, ze wlasnie to pytanie jej zadam, odpowiada: "Trzeba byc dla siebie przyjacielem, trzeba wszystkie swoje emocje i stany przyjmowac wpierw do swojego wnetrza, analizowac je, a potem pokochac i dawac je innym. Pamietaj, nie jestes samotna, masz w swoim wnetrzu przyjaciela".

Toshi Jong- klasztor tybetanski, jeden z najpiekniejszych jaki widzielismy. Polozony w malutkiej miescinie, gdzie pajaki wielkosci piesci nikogo oprocz nas nie dziwia. I tu kolejne spotkanie... Poruszeni dziwnym odglosami, dobiegajacymi z klasztoru, postanawiamy udac sie w tamta strone. To co zobaczylismy przeszlo nasze oczekiwania. Traflilismy na prawdziwa uczte! Uczte stworzona ze slow i gestow, z emocji i pytan. Nie liczylo sie to, ze nie rozumielismy ani slowa, liczylo sie to, ze od tego "stolu" wstalismy syci i poceszeni. Zaczerpnelismy mocy z serca klasztoru.

Dziekujemy Ci Tomku z calego serca- Grupa Ocochodzi.
Pozdrawiam Mamusie, Tatusia i Mateusza :D I wszystkich przyjaciol! Pamietajcie- "Badzmy spontaniczni!":D

Kasia



Droga z Manali do MacLeod Ganji. Autobus-lodz ktorym jedziemy-plyniemy dalej. Przystanek noca nad jeziorem w ktorego tafli przegladaja sie gory.
Indie - napis usypany z kasztanow-jezowcow, napis z paproci porastajacych powykrecane drzewa, z bezustannego krzyku tajemniczych owadow, ktorych nie sposob dojrzec - tylko dzwiek.
Pielgrzymowanie na szczyt, wyzej i wyzej, jest tylko jedna droga z miasta tam w gore. Ta jedna droga gdy wracamy rozdzieleni peka, rozwarstwia sie, wracamy jej odnozami. We mgle pojawiaja sie trzy kobiety z ogromymi snopami na starych plecach, podazamy zwiedzeni za nimi, tu zgubilismy droge, tu odnalezlismy droge na ktorej tona we mgle kamienne, opuszczone chaty. Kobiety ze snopami znikaja a zamiast nich na drodze spotykamy krowy, ktorych los nie jest nam obojetny - starania by nie szly stroma kamienista droga gorska. A potem wodospad - huk srebra we mgle. Jest tylko jedna droga do Triund...Jedna droga, ktora gdy wracasz wprowadza cie w swoje odnogi. Kazdy z nas powrocil ta sama - inna droga. A to wszystko w poblizu domu DalajLamy. Swietosc.
Indie - napis usypany z platynowych kamieni po ktorych stapamy, napis ze sladow malpich lapek na piasku, napis z kolorowych - odpustowych branzoletek.
Dzien swiety dzieki napotkanemu na naszej drodze...Pelen spokoju, praktykujacy buddyzm przyjaciel, ktory zabiera nas na spotkanie z mniszka, ktorej przeszlosc kryje 12 lat w pustelni - pelna milosci kobieta. A potem maly pokoik przepelniony energia w rytm ktorej zapada sie moje cialo. Owoce, swiete teksty, swiece wokol teczowego ciala jogina...
A potem klasztor rozbrzmiewajacy dzwiekiem uderzen dloni - przyklask w dyspucie. Zostajemy zaproszeni na ten niezwykly nocny spektakl pod pelnia ksiezyca.
Indie - napis usypany z milosci, napis z muzyki w rytm ktorej pulsuje tu zycie, napis z rozanca o 108 koralach.
Amritsar - miasto w sercu ktorego na wodzie unosi sie zlota swiatynia. Dzien - spiew, noc - spiew, kolorowe turbany, polyskujace sari. Siadamy by wsluchac sie w transowa melodie swietych piesni, wokol nas tlum zyczliwych, fotografie, usciski dloni, usmiech.
Zlota swiatynia - szkatula ktorej wnetrze kryje bezcenny skarb, szkatula na ktorej dnie i my mamy zaszczyt spoczywac - przodem do zlota.
Indie - napis z dzwoniacych miseczek po ktorych sciankach splywa woda, napis z powolnej wedrowki ku wielkiej ksiedze, napis ze slodkiej kaszy na ktorej odczytuje linie papilarne kogos kto mnie ugoscil.
Labirynt uliczek - w jednej z nich tuz obok teatru cieni odnajdujemu podworko z ktorego rozbrzmiewa spiew przy pracy - slychac uderzenia mlotow o stal.

acha

Kasia dzisiaj wrzuci zdjecia z ostatnich dni. Dziekujemy za komentarze, prawie wszyscy z ekipy maja juz przygotowane teksty o tym co sie dzialo w ostatnim czasie - teraz gdy mamy dostep do internetu (przynajmniej do jutra) teksty te sie pojawia. Szczegolna trudnosc sprawia nam opisanie "przygod" buddyjskich bo emocje byly tak duze, ze slowa tylko po czesci sa w stanie je oddac. Badzcie z nami :)

brzenczu

Jestesmy w Bikanerze - pustynia Thar. Juz na pierwszy rzut oka widac, ze jest to zupelnie inne miejsce niz himalajska polnoc. Slonce przypieka tu z taka natarczywoscia, ze postanowilismy opuszczac hotel dopiero poznym popoludniem, po ulicach przemieszczaja sie wielblody ciagnace wozy z roznymi towarami i co trudno nie zauwazyc panuje tu ogromna bieda. Gdy wczoraj wybralismy sie na stare miasto, ktore od reszty Bikaneru odgrodzone jest 7 kilometrowym murem, podobnie jak w Delhi poczulismy sie jak w paszczy lwa. Wszytko bylo w porzadku poki szlismy glowna ulica przecinajaca posrodku stare miasto. Gdy jednak wkroczylismy w jedna z bocznych uliczek odgradzajacych gesta zabudowe (niezlykla ornamentyka), miasto to ukazalo przed nami swa prawdziwa nature. Zebracy, bieda, psy w rynsztokach, fekalia spywajace pod kladkami wejsciowymi do domow, wszystko sie sypie, wszedzie smierdzi... no i setki dzieci... brudnych, zaniedbanych. Dzieci otoczyly nas z wszystkich ston (niczym scena ucieczki Judasza w filmie "Pasja") i zaczely podszczypywac dziewczyny. Zrobil sie calkiem niezly rozgardiasz...musielismy uciekac tuk-tukiem. Co ciekawe, nie widzialem jeszcze tulu pieknych i zaniedbanych budynkow w jednym miejscu. Od kiedy wyniesli sie Anglicy, nikt tu nie kiwnal palcem.
Nie zmienia to faktu, ze widoki byly urzekajace. Handlarze owocow, roznobarwne sari, turbany...orient.
Ach te kontrasty...tak jak ze wszystkich odwiedzonych przez nas miejsc tu panuje chyba najwieksza bieda, tak tez zaden z hoteli, w ktorych mieszkalismy nie byl tak ekskluzywny. Elegancka restauracja na dachu, gdzie wieczorem koncert daja muzycy, pokoje czyste, z wykafelkowanymi przestrzennymi lazienkami. Po tych wczorajszych przygodach postanowilismy, ze dzisiaj trzeba troche odsapnac - robimy sobie dzien polski :)
Pozdrowienia

piątek, 28 września 2007

brzenczu

W podrozy
Nie odzywalismy sie pare dni - jestesmy w drodze. Predzej czy pozniej jednak relacje ze "straconych dni" sie ukaza. W tej chwili wpadlem na chwile do kafejki na jednej z podrzednych uliczek w miescie Amritsar - zaraz jedziemy dalej w strone Bikaneru i Jaisameru - miast na pustyni Thar.
Co sie dzialo?
26.IX.06
Azja odkrywa przed nami swe najwieksze bogactwa - perly, ktore skryte przed oczyma zwyczajnych turystow, prozno szukac w kolorowych miejscowosciach. W jednym z takich miejsc znajdujemy sie obecnie (cichym, spokojnym, z dala od gwaru naganiaczy, cukierkowych straganow i restauracji dla Europejczykow). Tashijong Gompa to buddyjski klasztor bedacy siedziba malej wspolnoty Drugpa. Caly kompleks - swiatynia, szkola i domy mnichow tworzy niezykla atmosfere. Mieszkamy w malym, czystym hoteliku u bram mnisiej szkoly, skad od poranka dochodza dzwieki modlitw. Ten dzien jest nadzwyczajny - jest pelnia. Zjawisko to intensyfikuje codzienny ceremonial klasztorny.
Wczoraj wieczorna pora znalezlismy sie w jednym z mnisich domkow, w ktorym za cienka zaslonka spoczywal w pozycji siedzacej jeden z czterech joginow tego klasztoru. Czlowiek ten odszedl, czy raczej zgodnie z tybetanska wiara, przeszedl w swa nastepna inkarnacje w cyklu sansary, dwa lata temu. Od tego czasu nadal spoczywa w pozycji siedzacej, takiej w ktorej przygotowal sie do odejscia. W pokoiku jogina przepelnionym zapachem kadzidel znajdowal sie maly stoliczek, gdzie obok jego fotografii na zdobnej tacy blyszczaly swieze owoce, kieliszek jakiegos trunku, ciasteczka - dary.
Zanim dojechalismy do Tashijang Gompa, odwiedzilismytybetanska mniszke angielskiego pochodzenia - Tenzin Palmo. Niesamowita ta osoba, po trzynastu latach spedzonych w pustelni, wrocila do swiata ludzi z misja budowy zenskiego klasztoru. Godzinnej rozmowie w malym pokoiku towarzyszyly odglosy budujacego sie za oknem centrum edukacyjnego dla mniszek. Ja sam przysluchiwalem sie rozmowie Olka i Jacka - zanimowilem.
Wyjazd z McLeod Ganj mial takze swoj wielki akcent. Niemalze na pozegnanie, w dziesiec minut przed wejsceim do taksowki, przywitalismy wraz z tlumem mnichow i uchodzcow tybetanskich samego Dalejlame, ktory ostatnie dni spedzil na wizycie w Niemczech.
Niesamowite nastepstwa zdarzen ostatnich dni, piekne miejsca, ktore moglismy zobaczyc, to zasluga Tomka. To on odslania przed nami kolejne perly tybetanskiej kultury, ktora schronienie znalazla w polnocnej czesci Indii. Piekne bogactwo duchowe tego narodu stoi w opozycji do tego, co pamietam z Chin. Dwoma rekami podpisuje sie pod petycja - Free Tybet. Tomek pozdrowienia.
27.IX.07
W pociagu.
Jedziemy do Amritsaru - miasta, ktore slynie ze Zlotej Swiatyni na jeziorze Niesmiertelnosci.
Tam tez, w roku 1919 dokonala sie rzez na wieluset hindusach. Sformulowanie "dokonala sie" jest zbyt bezosobowe. Sprawca masakry byli Anglicy, ktorzy otwarli ogien do bezbronnego tlumu. Plac otoczony byl wysokim murem, na srodku zas znajdowala sie gleboka studnia. Czyz mozna znalexc latwiejszy cel. Hindusi zawieszeni na plocie lub wskakujacy w samobojczej spaxmie w odchlan studni.
Teraz siedze na malej lezance zawieszonej pod sufitem. Obok stercza trzy olbrzymie wentylatory.
Hinduskie ciala roznia sie od naszych polskich, europejskich. Nie chodzi tu o roznice anatomiczne, lecz ogol obchodzenia sie i manifestowania swej cielesnosci. Tu hindus siedzac na wagonowym siodelku wyciaga swa noge, aby oprzec ja o przeciwleglo sciane, tam hindus siedzi na krawezniku w sposob, ktory swym ukladem absorbuje uwage bialych. Pokarmy roznoszone w wagaonach na wielkich drewnianych tacach sa dokladnie wymwmlane przez hinduskie dlonie. Ciapata jest obracana, dotykana z czuloscia, przenoszona z jednej czesci tacy na inna. Hinduskie ciala udomawiaja rzeczywistosc wokol siebie. Moja lezanka. Nie zdziwi nikogo hindus podwieszony pod sufitem w pozie wymykajacej sie werbalizacji. Tu zwisa mu zielona szmatka, w czlonki jego wkrecona jest drewniana laska, ktora, jesli tylko opusci to miejsce, z pewnoscia wykorzysta do podpierania swego starczego ciala. Cielesnosc ta jednak pasuje do cieplego klimatu prawie w takim stopniu, jak nie pasuja tu dystyngowane pozy angielskich dzentelmenow. Odwaznych nie w pore.
cdn. Musze leciec...bo wszyscy na mnie czekaja :)

wtorek, 25 września 2007

brzenczu















Czas w McLeod Ganj, z ktorego wyjezdzamy za 1/2 h to chwile piekne, takie ktore pozostaja na zawsze. Szczera i wszechobecna jest tutaj sprawa Tybetu - w koncu to miejsce zamieszkania Dalejlamy na uchodzctwie. Na murach, plakatach, straganach, koszulkach - wszedzie obecne sa hasla przypomijanace o tragicznym losie tego narodu. Cale miasteczko powiewa w modlitewnych flagach. Co krok spotkac mozna tybetanskiego mnicha odzianego w swe krwiste szaty.
Poznalismy Tomka - niesamowitego czlowieka, ktory od siedemnastu miesiecy jezdzi po Indiach i Nepalu - rozwija sie duchowo. Teraz z nim ruszamy w droge na spotkanie z Rimpocze w jednym z klasztorow oddalonych o 4 h drogi. Historie jakie zaslyszelismy o Lamach, historie niezykle na nasze europejskie umysly, pozwalaja sadzic, ze w sprawie ducha daleko odstajemy za wschodem.

Wczoraj caly dzien spedzilismy na trekingu. Celem naszej wypraway pod przewodnictwem Tomka byla przepiekna zielona dolina u stop Dhauladharu z widokiem na pobliskie szczyty i klebiace sie ponizej nas chmury. Powrot nabral wrecz oniryczej rangi, gdy schodzac z gory we mgle nagle naszym przewodnikiem byly wiejskie kobiety z sianem, ktore niewiadomo kiedy przobrazily sie w trzy krowy. Idac zafascynowani klimatem, po chwili znalexlismy sie wsrod kamiennych, opuszczonych chat pustelnikow, ktore tonac we mgle znowu przenosily nas w scenerie tolkienowska. Aby nie bylo zbyt nudno, Olek, Jacek i Ewelina juz na samym poczatku drogi powrotnej oddzielili sie od nas (ja, Ala, Kasia i Tomek) i jak sie okazalo kazdy z nich wracal na dol oddzielnie i to inna droga. Badz co badz skonczylo sie szczesliwie i wieczorem zjedlismy wspolnie kolacje w Pease Cafe. Przed chwilka do kafejki wpadl Olek - powiedzial ze jesli pojedziemy do klasztoru taksowka, ktora jest nieco drozsza, to jednak nie dosc ze jest to srodek duzo bardziej komfortowy to jednak jest cos wazniejszego - jest szansa zobaczyc Dalejlame - musimy zostac w McLeod Ganj do 12:30. Zobaczymy co reszta - ja jestem za. Po jednodniowej wycieczce do klasztorow - tam spedzic chcemy noc - planujemy zjechac do Pathankot i stamtad nocnym pociagiem juz na pustynie Thar. Zegnamy Himalaje (tym samym pierwszy etap naszej wyprawy) jednak bez smutku, gdyz przed nami trzy czwarte wyprawy a jesli reszta Indi jest podobnie skontrastowana jak to, co juz zobaczylismy, to na pewno nudzic sie nie bedziemy. Pozdrowienia

sobota, 22 września 2007

Olek B





Prolog
2 tygodnie haosu, z ktorego powoli, a moze tylko chwilami wylania sie skrawek ladu, tak jak tutaj, w najczystszym chyba, najbardziej turystycznym, jakkolwiek uroczym miejscu, McLeod Ganji. Takich chwil nie ma duzo, wsrod brudu, smrodu, specyficznych indyjskich zapachow, wsrod kurzu, potu, chmary hindusow toczacych sie jak szarancza, wsrod paletajacych sie wszedzie krow, oslow, psow tak samo politowania godnych jak ludzi. Posrod tego wszystkiego sa jeszcze tu miejsca, azyle, kosmosy, w ktorych czas na chwile zwalnia, gdzie czlowiek odpoczywa, uspokaja sie, w nieustannej gonitwie podrorzy, w zbombardowanych do cna wszystkich zmyslach, sa jeszcze miejsca w ktorych Indie nabieraja uroku, innego znaczenia; staja sie piekne kolorowe zyczliwe, takie jak powinny byc.



Takie miejsca jak to McLeod Ganji, w ktorym czuje sie spokojnego ducha buddyzmu, Dalajlamy, fizycznie odlleglego zaledwie o pareset metrow.


Ale takie miejsca dla mnie szczegolne byly dwa. Srinagar, stolica negatywnie oslawionego Kaszmiru, o ktorej nie bede sie teraz rozpisywal (Pawel robi to wlasnie w tej chwili :)). I Sumur, do ktorego niestety w niepelnym skladzie udalo sie nam dotrzec.




Sumur:


Po paru godzinach wertepow, ciaglych serpentyn, przepasci, wawosow usianych wrakami spalonych ciezarowek, lapiac w pluca maksymalnie rozrzedzone powietrze najwyzszej przejezdnej kotliny himalajow (ok.5700npm) [zreszta wcale nie tak spektakularnej jak by sie moglo wydawac] zjezdzamy w dol... a moze tez jak ci biedni, szaleni kierowcy, juz lezymy na dnie jednej z przepasci... w kazdym razie wjezdzamy do Raju;


"Simplicity is the peak of civilisation"


Raj
Jesli istnieje na ziemi to wlasnie to miejsce; bo czego w raju mozna oczekiwac, wszystkiego, czyz nie? I tu wszystko jest. Jesli istnieje obiektywne piekno, to tutaj wlasnie przybiera ono postac materialna.


Zjezdzamy kreta droga posrod ogromnych, rozleglych himalajskich kanionow w doline zewszad otoczona gorami. Na pierwszy rzut oka miejsce wyrwane z rzeczywistosci, poza czasem, przestrzenia, dryfujaca oaza szarosci, brazu berzu i blekitu z palacym sloncem na nagich poszarpanych skalach, na ktorych w oddali, wysoko bieleje snieg. Ze szczytow splywaja czyste jak lza, lodowate potoczki formujac magiczna rzeka Shiok. Shiok, brunatno-szary, szeroki, z wielkimi polaciami lach piaskowych jak z plastrami miodu, plynie rosnac i pozerajac blotniste brzegi, rozrasta sie i pecznieje deszczem i sniegiem splywajacym ze szczytow gor.


W dolinie Nubru wchodzimy do Rzeki, by nie wyjsc z niej tacy sami.


Droga sie kreci, nasz Jeep podskakuje na kamieniach. Pojawia sie zielen, zolc, pomarancz i biel pierwszych domow. Pierwsi tubylcy, nomadzi, wedrujacy w sobie tylko znanych sprawach. Pierwsze wioski, niewielkie domy ze sklepikami, dachy ze slomy i krowiego nawozu.
Psy jak wszedzie wychudzone, oblezione pchlami, robactwem i oblepione gownem, rzebrzace o kazdy ochlap, przeganiane brutalnie przez wlascicieli obskurnych knajp. Kropla rzeczywistosci we snie, surowe preludium do oniemiajacej sonaty piekna. Surowy przedsionek raju. Tak widocznie byc musi, to zwieksza kontrast, perspektywe.


Jedziemy dalej. Plastry miodu na Shiok. Brunatno-zulte pola na bezplodnych zboczach, cierniste porosty i krzewy wzdloz ulic, uschniete w palacym suchym sloncu kotliny. Zielona oaza w dole; drzewa niczym cyprysy, prosto wyciagniete ku niebu, rzadkami, brzozy, jakby chudsze i mniejsze, drzewka male i bujne z czerwonymi owockami jak jarzebiny, i pola pelne zolto-pomaranczowego dojzalego zborza. Wioska spokojna, ospala poludiowym skwarem, niskie biale chatki z kolorowymi i upajajacymi zapachem kwiatami. To nie wszystko, to dopiero niewielka czesc raju. Tego niewielkiego obszaru upajajacego ciepla kolorystyka i zapachem zcietego siana.
Domek wsrod pol, ogrodow, piekny, czysty i niemaly. Kobieta, wlascicielka, z radosnym rubasnym smiechem pokazuje pokoje; "podoba sie?" pyta, czy retorycznie? Nasze oczarowane radosne oczy mowia za siebie. Obiad z dopiero co zerwanych warzyw w ogrodzie, lagodny smak, nieindyjski, normalny...nareszcie, w niewielkiej altance obok krowy, sterty schnacych migdalow i motyli.
Idziemy odkrywac, napajac sie ta roznorodnoscia, eksplorowac raj, z nieublagana swiadomoscia tego ze to potrwa jeszcze tylko pare godzin, tylko 1 dzien jest nam dany (trzeba wracac), dlatego moze jeszcze bardziej otwarci, chlonni czerpac karzdy, najdrobniejszy element otoczenia; niebieska wazke na dmuchawcopodobnym krzewie, czerwone owocki, w kisciach nibyjarzebiny, chlud piasku pod stopami i wilgoc strumyka plynacego wzdluz sciezki. Osly, wrecz stadami, walesajace sie waskimi stromymi uliczkami, kluczacymi wsrod drzew. Kobieta z malenkimi kuzkami, uciekajacymi od obcych, krowa stojaca w poprzeg drogi, byk, albo jak, groznie spogladajacy zza plotu... pola.
Teraz do rzeki, przed siebie. Niby blisko, wszystko jest niby na wyciagniecie reki, nawet czuc mrozna wilgoc sniegu pod palcami przy wyciagnieciu reki w strone osnierzonych szczytow. Ale ta pozorna bliskosc pcha dalej i dalej, przez kraine koloru i wielosci, wielosci piekna. Dziura w plocie i dalej, przez porosnieta malymi klujacymi krzaczkami, ziemista, wyschla polac, w kepe krzewow, przed wzrokiem czarnego, ogromnego byka; slady weza na piaszczystym podlozu, i dalej, przez zielen, poprzez pomarancz i zulc, przeradzajaca sie w bez i szarosc piasku, pustynia, fale piasku, wydmy, gory posrod gor, powoli sunace z wiatrem. Coraz wilgotniej, dalej, stopy nikna w trawiastych brunatnych moczarach; orzezwiajacy i miekki chlod pod nogami wciaga coraz bardziej, po kostki, po kolana, brunatne bagnisko faluje niczym zywe przy kazdym kroku. Szybko, dalej, uciekamy, cieszac sie i smiejac jak dzieci. Radosc odbiera lata, nowo narodzeni, ciekawi karzdej rzeczy, szczesliwi; czas sie cofna, zatrzymal.




Dalej, rzeka Shiok...szum piasku zgarnianego przybierajacym pradem, wiatr, spokoj, gory, wszedzie wokol, biale, bure, szare szczyty... i wyzej... ponad nie. Ulatujemy. Blekit nieba, kremowe chmory, cieple chylace sie powoli ku zachodowi slonce...


W dol, z powrotem. Rzeka Shiok. Wracamy. Znowu zywe blotniste bagna, poprzecinane strumieniami. I jeszcze kilka niskich drzewek i krzaczkow, rozleglych, sawanna zlocaca sie kolorem poznego popoludnia. Slady duzego kota na piasku (tygrysa...?), czlowiek mors... realnosc znika.
Wracamy. Bagna, rozlewiska, wydmy, pola; braz, bez, brunatna zielen, ostra zolc, szary. Pies strzegacy stada owiec dziwnie za nami spoglada; pod plotem, na droge. Wracamy, wracamy w towarzystwie wszechobecnych oslow, sporadycznie wymieniajacych miedzy soba komplementy.
Chmory opadly, mgla znad rzeki gestnieje, goni nas, otacza; oniryka barw i dzwiekow zlewa sie w nierozpoznawalna jednosc mlecznobialej poswiaty ogarniajacej kraine za nami. Kraina znika jakby przestawala istniec, jakby faktycznie byla tylko snem.
Spowrotem do wioski. Slonce w kolorze skoszonego zborza; zborza na plecach zmeczonych po calym dniu pracy wracajacych z pol mieszkancow, o ciemnych spalonych, pomarszczonych wiekiem twarzach. Pomimo ugietych kolan i plecow pod ciezarem wielkich snopow, spiewajacych i nucacych sobie znane melodie. W pogodnych oczach zachodzi ostatni promien. Wracamy. Krete sciezki w polmroku, i mroczne widma osiolkow wciaz wszedzie obecnych, jakby tez wracajacych, niewiadomo skad, do kad i po co. Jeszcze cichy dzwiek i migocaca poswiata w niewielkiej dziurze w scianie. Kobieta znikajaca w mroku wielkiego mlynka modlitewnego, ktory z kazdym obrotem porusza dzwoneczek; delikatny monotonny dzwiek, powoli, bardzo powoli cichnacy. Malenka swieczka za kamieniem w niewielkiej dziurze w scianie. Wracamy. Wieczor przy slabym swietle zarowki, zupka chinska i juz tylko gwiazdy. Te same, niezmienne. Tylko wiecej, jasniej i ksiezyc, z wolna chowajacy sie, jakby niesmialo za jednym z mrocznych konturow gor.


Ciemnosc, cisza wiecznosc, bezczas, z tylu kolorow, barw i dzwiekow pozostaje czern i przenikliwe, zlowieszcze wycie oslow; wciaz bladzacych po nocy.


Poranek. Wracamy. Jeszcze tylko plastry miodu na rzece z gory. Rozrzedzone powietrze, kamienie, troche sniegu i pozostaly tylko gory. Berzowe, szare, brunatne gory; i wspomnienie raju, a moze zeczywiscie istnieje taka kraina. Kraina nad rzeka Shiok.

brzenczu cdn.






Pierwsza czesc tej opowiesci jest w poprzednim poscie - tu zas dalsza czesc relacji z ostatnich dni
Dal Lake to wodne miasto. Waskie wodne uliczki wokol ktorych zacumowane sa nasycone ornamentyka todzie - domy. Gdzieniegdzie znajdzie sie kawalek ladu, z ktorego wyrastaja kamienne domy. Plywajace ogrody i wilgotna, ciepla aura.
Kaszmir - wyciety ze snu. Nie ma takich miejsc na ziemi. Ktos pozbawic mnie wszystkich znanych mi dotychczas wyznacznikow tego, co mozliwe. W chwili, gdy w trojke wkroczylismy do starej czesci Srinagaru, znalezlismy sie w krainie z tysiaca i jednej nocy. Nie ma takich miejsc na ziemi.
Orient w najwyzszym wydaniu i do tego tak skontrastowany z tym, co widzielismy jeszcze tego samego dnia o poranku. Tam gompy i mnisi przycmieni zawrotami glowy, tu swiat muzulmanski. Takie, jakiego nie znalem - przyjacielski, bez agresji z pieknym klimatem. Uliczki, meczety, ogromne ptaszyska fruwajace nad rzeka. My na moscie z widokiem na spietrzone struktury waskich uliczek, wysokich budynkow. Ramadan. Ciagle spiewy, modlitwy, jakas nieznana mi wspolnota zycia. Ulice zyja, nie sa obojetne - fascynujace - jakby troszke spowite we mgle. No coz...padla nam bateia w kamerze, wiec to co widzimy jest tylko dla nas. Olek tylko biega bez ustanku z aparatem i pstryka - lapie te magie. Dzieci sie z nami witaly, odwzajemnilismy setki usmiechow, dotykalismy mnostwa dloni - kraina z tysiaca i jednej nocy.
Nastepny poranek spowity we mgle. Piata rano - lezymy na wygodnych poduchach sikary - plyniemy wsrod pietrzacych sie odglosow piesni modlitewnych. Ciemno. Starszy czlowiek wiosluje w strone bazaru - wodnego targu, gdzie przy wschodzie slonca mieszkancy Kaszmiru na lodziach handluja warzywami, cynamonem, szafranem. Czujemy sie niczym w krainie Lorien. Piesni i ciepla herbata z imbiru. Potem juz cieple promienie slonca i widok ludzi, ktorzy z lodzi na lodz przerzucaja to kapuste, ziemniaki, to zas jakies materialy. Wiemy, ze o 8:30 mamy bilety do Jammu - zegnamy Kaszmir
21 wrzesnia
Meliny Charlsa Bukowskiego sa sterylne w poruwnaniu z nora, w jakiej spalismy w Jammu. Gdyby nie pomyslowosc Gabusi, ktora przed wyjazdem dala mi moskitiere, moze dzis wygladalibysmy nieco inaczej. Nad lozkiem, pod sufitem zamieszkalo roznej masci robactwo. Wentylator sklejony klakami kurzu i pajeczyny wydawal odglos smigiel helikoptera. Tu musielismy podjac konkretne dzialania.
Moskitiera - azyl w zlowrogim srodowisku, polskie przescieradla, chusteczki ze srodkami przeciw insektom i whisky - wewnetrza dezynfekcja. Wniosek - nawet najwieksza nore mozna udomowic. Tak w trojke przetrwalismy ostatnia noc w Jammu - miescie brudu, spalin i naganiaczy. Z rana ruszylismy w dalsza droge w kierunku Darmasali. Teraz lezymy w Lolling Guest Hause w Mc Loud Gandz - celu naszej przeprawy. Gdzies tu, kilometr od nas mieszka wielki czlowiek - Dalejlama i mimo, ze jest to miejsce turystyczne, czuje sie jego obecnosc. Nawet psy na ulicach nie przypominaja kosciotrupow - wygladaja calkiem solidnie. Czas chwile odpoczac, powzdychac do osniezonych gor (juz bez dolegliwosci), odwiedzic czternastego i przygotowac sie do podboju pustyni Thar.
PS. Jest to chyba jedyne miejsce na ziemi, gdzie nie mam najmniejszej ochoty na alkohol :)

piątek, 21 września 2007

brzenczu

Otoz i jestesmy kilometr od domu dalejlamy. Przez ostatnie dni wydarzylo sie sporo rzeczy (bylismy w Kaszmirze), ktore teraz zrelacjonuje - przynajmniej sprobuje bo za 1/2 h zamykaja kafejke. Jutro z rana Kasia, Jacek i Ewelina dolacza do nas. Dlaczego sie rozloczylismy - juz opowiadam
17 wrzesnia
Musielismy dzisiaj podjac bardzo wazna decyzje. Kasia, Jacek, Ewelina i Olek udali sie jeppem na 2-dniowa wyprawe na najwyzsza na swicie przelecz oraz do doliny nad rzeka Shyok - niezwykle urodziwej krainy. My zas unieruchomieni choroba wysokosciowa musielismy wymyslec sposob na wydostanie sie z lehu (3500 m npm). Sytuacja wydawala sie nieco utrudniona. Moglismy czekac na ekipe, az wroca i wraz z nimi jeppem wracac 2-dniowa trasa do Manali. Trasa ta wiedzier jednak przez druga co do wysokosci najwyzsza przelecz swiata ( 5000 m npm) a to mogloby byc dla nas "nieprzyjemne". Drugie wyjscie to lot do Jammu - miasta na polnoc od pustyni Thar. Stamtad Stamtad moglibysmy pociagiem pojechac do Darmasali i tam oczekiwac ekipe, ktora po przebiciu sie przez szczyty i jednodniowym odpoczynku w Manali tam sie miala wlasnie udac. Chcac zrealizowac ten plan udalismy sie w poludnie na poszukiwanie biura Indian Airlines, co wcale nie bylo sprawa prosta. Przewodnik wskazywal miejsce w sposob niewyrazny, a kazdy napotkany hindus, jesli nawet nie wiedzial gdzie znajduje sie nasz cel, wskazywl pierwsza lepsza droge. Suma sumarum po 2 godzinach kruczenia dotarlismy do malego, skrytego bialego budyneczku - siedziby narodowych linii lotniczych. Tu jednak sprawa sie pokomplikowala. Nie dosc, e bilet do jammu byl niezwykle drogi to jeszcze najblizszy lot prezypadal na piatek - czyli za piec dni (wliczajac poniedzialek). Alicji poplynela lza. Jak wytrzymamy do piatku? Spojrzelismy jeszcze raz na tablice lotow i naszym oczom ukazal sie srodowy lot do Srinagaru na wysokosci okolo 2000 m npm. Hm...sprawa wymagala przemyslenia.
Srinagar jest miejscem zmilitaryzowanym - stolica Kaszmiru, o ktory od 1947 roku boje prowadza sily pakistanskie. Samo zaqs miasto slynie z domow na lodziach, niezyklych meczetow i magii, ktora urzeka wszystkich, ktorzy postawia tam noge.
Po lekturze przewodnika wymyslilismy, ze polecimy do Srinagaru, stamtad autokarem do Jammu. Z Jammu zas do Darmasali. Jesli chodzi o wojne, tlumaczymy sobie nasza decyzje koniecznoscia walki - walki z choroba wysokosciowa.
19 wrzesnia
Uff...wczoraj Olek postanowil, ze do Srinagaru poleci z nami. O ile my decyzje podjelismy pod wplywem choroby wysokosciowej, Olka przeslanka byla zadza przygod. Kasia, Ewelina i Jacek o polnocy ruszyli do Manali busem. My zas pobudke mielismy o 4:40, zapakowalismy bagaze do samochodu boss`a (wlasciciela naszego hotelu) i pojechalismy na lotnisko. Po paru kontrolach znalezlismy sie w pustym busie, ktry wiozl nas na pas startowy. Droga ta schizoidalna opatrzona byla pewnoscia, ze jestesmy jedynymi odwaznymi, ktorzy leca w miejsce konfliktu indyjsko - pakistanskiego. Gdy jednak podjechalismy pod samolot okazalo sie, ze turystow jest wiecej - nawet kilku rodakow.
Szczyty himalajskie z malego okraglego okienka wydawaly sie nieskonczone - po horyzont strzepiste skaly wahaly sie w rytm wibracji samolotu. I wszystko byloby pieknie gdyby nie nagly warkot prawego silnika i delikatny zapach spalenizny - Indian Airlines.
Sam Srinagar wyglada niczym wielka forteca z bunkrami, tysiacami zolnierzy, opancerzonymi samochodami. Prez chwile jadac taksowka czulismy sie niczym korespondeci wojenni.
Teraz siedzimy w onirycznej Restauracji Paradiso i obmyslamy strategie dzialania jak do konca nie dac sie naciagnac hindusom. Lecimy - sikara (lodz) czeka...plyniemy
No i jestesmy w hoteliku na jeziorze. Wlasciwie nie w hotelu, tylko lodzi z pokojami, przyjemna bywalnia i tarasem. Wokol plynie normalne zycie mieszkancow Kaszmiru. Mieszkaja w swych lodziach na jeziorze Dal Lake. jestesmy szczesliwi i oddychamy pelnymi plucami...
cdn (kafejka sie zamyka, a tego jeszcze sporo :)

czwartek, 20 września 2007




kasia, jacek, ewelina

... i znowu w Manali, po nocnej (!!!) przeprawie przez Himalaje odpoczywamy i pozytywnie wibrujemy z najlepszym hotelu w Indiach- Hotelu Greenland...
Warto tutaj wspomniec, ze nie jest to zwykly hotel:
Pokoj nr 1- Austryjak ze swoim hinduskim przyjacielem podlaczaja nowe CD,
Pokoj nr 2- przemytnicy diamentow z (uwaga) Radzykistanu, rozdajacy drogocenne kamienie za talerz zupy czosnkowej,
Pokoj nr 3- boss Hotelu Greenland w jakuzzi, uwielbiajacy ciastka.
Pokoj nr 4- malzenstwo z wysoka blondynka...
Pokoj nr 5- Wloch mieszkajacy w Hotelu Greenland od ponad 30 lat!

To nie jest zart, ten scenariusz napisalo zycie.
Scenariusz naszej nowej produkcji Ocochodzi pod tajemniczym tytulem "Hotel Greenland".
Czeski film ;D Dlatego mile widziani Czesi na planie! :D

Juz wkrotce na ekranach kin!

Pozdrawiam :D

p.s. A wy tam na froncie odezwijcie sie!

Kasia

Indie - napis staje sie coraz to bardziej dekoracyjny, napis z potokow gorskich, chmur, cekinow, dzwieku modlitewnych mlynkow.
Sumur - cudowna przestrzen przepleciona rzeka Shyok, pistacjowa zielen, spiewajacy ludzie przy pracy w polu, pielgrzymi wedrujacy z wielkimi snopami siana na plecach a to wszystko w rytm spokojnej piosenki. Bagnisty Sumur ktorego podmokle ziemie chca nas tu zatrzymac. Po kolana zapadamy sie w szaro - zielonej masie, cieszymy sie tym wszystkim jak dzieci. Sumur - wydmy, mknaca przed siebie woda, pies przed ktorym uciekamy bo zaklucilismy bezpieczenstwo jego stada, ogromne byki o siersci lsniacej i smolistej. Tutaj jestesmy tak blisko gwiazd - nie ma miejsca w ktorym byloby ich wiecej.
Indie - napis usypany z prazonego ryzu z anyzem, napis z kretych himalajskich drog, ktorymi cierpliwie, sennie, wypatrujaco podazamy dalej...
Droga z Leh do Manali - dluga, spiralna, minibus podskakuje na kazdym kamieniu a my wraz z nim nad przepascia. Przed nami mniszka w modlitwie zanurzona i juz nie boje sie o nasz los.
Noca reflektory busa oswietlaja droge, fragmenty drzew i biale stupy, ktore na moment wyjscia z ciemnosci nocy jawia sie niczym duchy.
Manali - pranie na dachu - jak bardzo ciesza mnie proste czynnosci...

wtorek, 18 września 2007

ewelinnn

...w drodze... Ala, Pawel, Olek, Kasia, Jacek i ja, kilku ludzi, ktorzy wrzuceni zostali w przedziwna machine zwana Indiami.
Jacek- "co chwile ukazuje mi sie, wielki czerwony neon z napisem INDIE" - ma racje, mysle.
Po chwili neon ukazuje sie takze i mnie.
Tanglang La- powzej 5 tys mnp, teraz nie pamietam- tutaj szczegoly sa malo wazne- neon ukazuje sie i swieci jasnym, czerwonym swiatlem.
Jeep- siedze na przednim siedzeniu obok kierowcy nucacego indyjskie piesni, doly, wertepy, podskakujacy Kasia z Jackiem na tylnym siedzeniu, neon ukazuje sie znowu.
Sumur- wioska na polnocy Himalajow w tzw. Dolinie Kwiatow- brniemy po kolana w blocie, kapiemy nasze stopy w rzece Nubra, obserwujemy slady weza na piasku, rzezbie w piasku twarz kobiety, zbieram kamienie, uciekam przed psem braniacym stada krow, czy tez owiec ("tutaj szczegoly sa malo wazne")... INDIE.
Manali- oaza spokoju, Hindus powtarzajay slowa "LOVE- Lack of sorrow, Ocean of tears, Valey of death & End of Life"... jutro znow tam bede...

Kasia

Indie - nie swietlisty neon lecz napis usypany z barwnych przypraw ktorych nazwa brzmi jak zaklecie, z henny, potu, siersci krow - napis, ktory pomalu, z cierpliwoscia tworzy sie pod powiekami. Delhi - obok handlarza siedzacego na brudnym kocu, w zgielku ulicy lezy zawiniatko z ktorego szczelnego splotu wychyla sie dziecieca nozka. dlaczego tutaj nie placze gdy na kazdym kroku widze nedzee, biede, poranione, wychudzone psy - gdy leeza w palacym sloncu nawet nie wiem czy zyja. Tutaj nie placze...A jadenak lza o swicie w Delhi, dach, cudowna aromatyczna kawa, budza sie ludzie o spojrzeniu, ktore przenika na wskros (zawsze patrza prosto w oczy). Budza sie, rodza wykluwajac ze splotow materialow w ktorych spia. Budza sie, machaja mi, skaczaca na skakance dziewczynka usmiecha sie tak szczerze i promiennie - dziecko slonca, dzieecko kurzu ulic Delhi, dziecko mdlacego zapachu indyjskich potraw.
Leh - dwie krowie glowy lezace na stoisku z miesem...Leh - miasto otoczone murem gor. Leh do ktorego droga byla kamienista; owa sila emanujaca z majestatu gor sprawiala, ze zawroty glowy, bol zoladka, mdlosci, zmeczenie udalo sie pokonac. W Indiach cierpienie odczuwa sie w calkowicie nowy i odmienny spopsob...
Indie - napis usypany z kamieni, odpadkow, czerwonych kwiatow odkrytych noca przy drodze.
Manali - miejsce gdzie przed hotelem rozmawiam z przyjacielem - Hindusem i kolejna lza gdyz nikt do tej pory nie przemawial do mniee tak pieknie , tak czysto, tak prosto i szczerze. Mowil o jabloniach w sadzie. Przyjaciel ten wieczorem przekaze nam dwie definicje - przyjazni i milosci.
Manali - dach na ktorym oczekujemy burzy. Mrok nadciaga powoli. Skonczylo sie krotkim deszczem choc czulam, ze wody monsunu zlacza mniee z Indiami na zawsze.
Indie - napis usypany z odchodow i bizuterii, napis za ktorym kryje sie cos tak pociagajacego...tu wszystko fascynuje.
Manali - modlitwa pod glazem w klasztorze, dotkniecie kamiennych stop na oltarzu i podzieka.
W ogrodach klasztornych stare kobiety z na wpol sniacymi krolikami w objeciach - sposob na chleb.

Alicja

Nowe Paranoidalne Delhi
miasto-demon, odnajduje w czlowieku jego najciemniejsze strony i poteguje w nieskonczonosc...w delhi nie czuje sie bezpiecznie, zewszad groza mi roznorakie niebezpieczenstwa: ludziepoliozwierzetamebymalariajadlowodowstretiinne, wszechobecny brud, mycie zebow kola ....w nowym wspanialym Delhi nalezy poruszac sie slalomem, lawirowac miedzy psamiludzmimalpami, miedzy odchodami psowludzimalp, slizgac na swietych krowich plackach..beztroskie wzniesienie glowy ku niebu z zamknietymi oczyma niewykonalne....jedyne co moge zrobic w Delhi to ...
czym predzej przed nim uciec....

18 wrzesnia

W himalajskim miasteczku Leh
Siedzac przy komputerze w kafejce znajdujacej sie przy jednej z bocznych ulic odchodzacych od Main Bazzar, wszedlem na Wirtualna Polske. W okamgnieniu przenioslem sie w sam srodek polskiej polityki, czyli sztuki obrzucania sie blotem.
Oh, gdyby tak jednemu i drugiemu zarzucic plecak i wyslac wlasnie w jedno z takich miejsc jak to, w ktorym sie znajduje, przekulac przez przeleczne na wysokosci 5 tys metrow npm, pokazac jak zyja ludzie, moze nabraliby odrobine pokory i troche powazniej nas traktowali. Gdyby jeszcze poczuli na swych wychuchanych organizmach skutki choroby wysokosciowej, szybkoby nasza polityka wytrzexwiala.
Brak im dystansu, po czubek glow zanurzeni sa w walke o wladze lub jej utrzymanie. Nie ma ludzi, sa tylko wyborcy, nie ma granic - dziadek w Wermahcie, noga prostytutki, czy dwoja z religii. Niech to szlag. Wpisalem adres skrzynki mailowej i poczulem , ze nie chce wracac. Taka mentalna emigracja. Bezwstydnicy z XIX wiecznymi homofobicznymi umyslami - "panstwo", "narod".
Basta.
A szczyty osniezonych siedmiotysiecznikow spogladaly na mnie z politowaniem. Nabierz dystansu, jestes tu i teraz w krainie Ladakhu, tybetanskich mnichow i starozytnych gomp. Magia barw, niebieskie niebo skontrastowane z ksiezycowa kraina.
Cos o nas: postanowilismy, ze blog prowadzic beda wszyscy uczestnicy wyprawy, potem cos z tym zrobimy. Tak wiec Indie opisywane beda z roznych perspektyw.

niedziela, 16 września 2007

piątek, 14 września 2007

14 wrzesnia

Po dwoch dniach przedzierania sie przez majestatyczne Himalaje dotarlismy do celu - Ladakh. Nie obylo sie bez niespodzianek, ale gdyby nie one wszystko przypominaloby przejaskrawiony obrazek. Otoz kazdego z nas po czesci dosiegla choroba wysokosciowa (moze z wyjatkiem Eweliny). Wczorajszy nocleg spedzilismy w Sarchu - niezwykle dziwnym miejscu. Po calym dniu spedzonym w samochodzi dojechalismy do obozu namiotow (prad byl z agregatu - chwilami) i tam w himalajskiej scenerii z rozgwiezdzonym niebem walczylismy z objawami przebywania na wysokosci ponad 4000 m npm. Nie powiem, najwiecej problemow miala Alicja, drugie miejsce przypada mnie. O samych widokach, drodze, smolarzach (grupy umorusanych pracownikow probujacych latac niszczona przez nature droge) dlugo by opowiadac. Jak znajde szybszy net to przesle na bloga zdjecia. Po prostu niemozliwe, jednorazowe, nie dajace sie ogarnac. W Ladakhu (konkretnie Lehu) zauwazylismy zolnierzy. Coz...200 km na pn toczy sie wojna, tu jest jednak calkiem spokojnie. Mieszkamy w guest hausie muzulmanskiej rodziny - trzy male pokoiki na dachu z widokiem na szczyty. Zostaniemy tu chyba do srody - potem do Darmasali i wioski dalejlamy. Pozdrowienia z innego swiata

środa, 12 września 2007

zdjecia


To jest Manali - widok z dachu naszego hotelu, gdzie na indyjska modle spedzamy czas

Mam problem ze sciagnieceim programu do zmiany rozmiru foty tak wiec only one - pozdrowienia dla wszystkich - dzieki za komentarze. Trzymajcie sie

12 wrzesnia

Wciaz w Manali. Wstalismy dzisiaj troszke pozniej - wspaniale spi sie w Himalajach. I niczym Hidnusi odruchowo udalismy sie na dach budynku - gdzie, jak zauwazylismy, toczy sie zycie z podobnym natezeniem jak na ulicach. Dachy budynkow odgrywaja role tarasow, gdzie po srodku wznosza sie czesto, tak jak w przypadku naszego hotelu, drewniane chatki (kuchnie). Na dachu spi sie, gotuje, odpoczywa. Tak wiec rano udalismy sie na dach z widokiem na himalajskie szczyty i spozylismy ...jajecznice (zrobiona naszymi polskimi rekami). Jajecznice probowaly jednak i hinduskie gardla, ktore przyzwyczajone do potraw pikantnych i bardzo przyprawionych, mimo wszystko docenily walory polskiej kuchni - przynajmniej nie dali po sobie poznac.
Dziaisj zalatwilismy jeepa, ktorym jutro o 6:30 rano wyjedziemy w strone Lechu - wysokich Himalajow. Droga potrwa okolo 2 dni - w sumie w wysokich gorach planujemy pozostac okolo 6 dni. A jest co ogladac. Poczawszy od tybetanskich gomp, ze starozytnymi bibliotekami, wiosek tybetanskich uchodzcow, az po osniezone szczyty 7 - tysiecznikow. Nie wiem czy bedzie tam internet (podobno nawet prad jest luxusem). Nie musimy sie tez obawiac frontu pakistansko - indyjskiego, gdyz on przebiega na wysokosci Kargilu - a wiec nieco wyzej.
Klimat jest wspanialy - cokolwiek bym nie napisal i tak nie odda to naszego zdziwienia. Sam przed wyjazdem czytalem sporo o tym czego sie tutaj spodziewac, lecz to, co faktycznie zobaczylismy przeroslo wszelkie proby webalizacji wrazen.

wtorek, 11 września 2007

zdjecia






11 wrzesnia

To co zobaczylismy przekroczylo wszelkie nasze oczekiwania. Moze stad wlasnie dwudniowe opoznienie. Szok byl tak duzy, ze przez pewien czas nie moglismy wlasciwie podjac jakichkolwiek konstruktywnych dzialan. Przeciazenie wszystkich zmyslow - barwy, dzwieki, zapachy - wszystko to w skrajnych wymiarach, od blogiego zapachu kadzidel po owoce najbardziej fizjologicznych czynnosci. Teraz siedze w kafejce internetowej w himalajskiej wiosce Manali - punkcie wypadowym w rejony Ladakhu. Za brudnego okna majacza zielone jeszcze szczyty. Wszyscy cieszymy sie, ze udalo sie po dwoch dniach doslownie uciec z Delhi - konkretnie mieszkalismy w wasiej uliczce przy main bazar. Jakiekolwiek proby oddania klimatu tamtego miejsca sa calkowicie sdkazane na porazke. Zero turystow, jakichkolwiek sladow swiata, ktory znamy - za to czysty orient, tysiace ludzi kotlujacych sie w waskiej uliczce, krzyki, handel, mycie sie, zapachy dziwnych potraw... Z tym ostatnim mielismy spore zmartwienie. Jacek w pewnym momencie zasepil sie - jak my przezyjemy te dwa miesiace - wszystko to zas po wizycie w jednej z restauracji, gdzie dostalismy oslawiona masale. Zoladki tez maja totalnie inne - ale wlasnie o to nam chodzilo. Teraz trafilismy juz na potrawy, ktore bez watpienia nazwac mozna pysznymi - tak czy siak dezynfekujemy sie indyjska whisky za 200 rupii. Jak pisalem jestesmy wlasnie w Manali w himalajach - jechalismy tutaj okolo szesnastu godzin rzadowym autobusem - dla zainteresowanych koszt przejazdu 350 rupii. Genialne przezycie - nie dosc ze cala noc wymijaly nas barwne pakistanskie ciezarowki, to jeszcze oniryczne postoje pelne orientalnych klimatow - z potrawami i ...billbordem reklamujacym Piwo Okocim Palone. Manali inne jest od Delhi. Nie dosc, ze jest tu czysto to jeszcze miejscowi nie narzucaja sie w takim stopniu jak w stolicy. Magia. Warto bylo czekac - to jest totalnie inny swiat. Bylismy juz w Chinach i Mongolii ale tu jest totalnie inny swiat.