poniedziałek, 15 października 2007

Olek B

Epilog - Interludium

Epitafium podrozy

Zanuzamy sie w Gangesie, szarym-bezowym Gangesie. Slonce usilnie stara sie wyjzec zza gestych szarych chmur, oparow unoszacych sie nad miastem. Blekit nieba, widoczny gdzieniegdzie, nie jest nawet tak blekitny, zielen na odleglym brzegu Rzeki nie jest tak zielona. Zanuzamy sie sie w szarosci i bezu; w smieciach, odchodach, cienkiej warstwie pylu unoszacego sie na powierzchni sporadycznie poprzetykanego nadpalonymi kwiatami. Prochy, niedopalone, geste, przykrywaja tafle jak geste lepkie powietrze nad miastem. Rzeka spokoju, smierci. Plonace stosy, niewielkie ogniska na brzegu, ogien oczyszczenia, wysylajacy wszystko to, co po nas pozostaje w niebyt. Dym ostry, piekacy w oczy, unosi sie ku niebu, ogarnia miasto, przenika jego szare zniszczone mury, bladzi uliczkami, brudnymi, cuchnacymi uliczkami, przenika do pluc, oblepia wszystko, przydusza, przytlacza. Tu zycie i smierc laczy sie najwyrazniej, najbardziej doslownie. W rytm ognia, wiatru, wody. Kolo zycia i smierci pulsuje, obraca sie w szarym ponurym marazmie codziennosci. Od 3000 lat; w kolo, jak wieczny ogien w mrocznej wnece domu, umieralni, gdzie czekaja na smierc starzy, schorowani, osieroceni, bez rodzin i nadzieji. A moze wlasnie z nadzieja i wiara na to ze za chwile, za dzien, za tydzien bedzie juz prosciej, lepiej, szczesliwiej. Wieczny ogien od ktorego zapalne sa stosy pogrzebowe posrod zamglonych skupionych spojrzen bliskich, albo w zupelnej samotnosci, plona, zabierajac pozostalosc naszej ziemskiej powloki; w powietrze, z dymem i w wode; ziemista, brudna Rzeke. 2-3 godziny wystarcza zeby niedokladnie spopielic cialo. To co pozostaje unosi sie na wodzie, sporadycznie poprzetykane nadpalonymi kwiatami. Zanurzamy sie w Gangesie, swietym Gangesie; wsrod cial krow, ryb, psow, ludzi, dzieci. Tuz obok, na mulistym zasmieconym brzegu kompie sie ktos, pierze, myje zeby, nabiera wode do miski z maka na chleb. I ponownie zywioly lacza sie w 1. Zycie i smierc, terazniejszosc i wiecznosc, pulsuja naprzemian slabym dusznym agonicznym pulsem karmy.
A rzeczywistosc? Idziemy gatami, wzdluz Rzeki. Suniemy powoli jak malutkie swieczki z resztek wosku na miseczkach z lisci, za 5 rupii. Rzeczywistosc. Chmara dzieci, starcow, zblazowanych mezczyzn krazy, snuje sie jak szarancza wokol nas. Krok za krokiem, ciezko zmeczeni, oszolomieni, brniemy we wturujacych okrzykach "hello", how are you", whre are you from" - deja vu? Jeszcze nie przywyklismy, nie da sie. Nasilenie szaranczy wyjatkowe. Jak komary, drazniace, malaryczne, trzeba sie wciaz odpedzac zeby nie stracic wszelkiej cierpliwosci. 20-30-100 rupii, wszystko na sprzedarz, kazda rzecz, usluga. Jak drewno na stos pogrzebowy, tez za gotowke, plonie w wiecznym ogniu chciwosci. Kolo chciwosci i naiwnosci (a moze bezsily) turystow, napedzajace funkcjonowanie miasta. To chciwosc czy tylko chec przezycia w takich warunkach. W nedzy i ubostwie; w drewnianych, czy metalowych pudelkach-sklepach wychudzeni pulnadzy hindusi; z pordzewialymi dzbaneczkami na malutkich ogniskach przygotowujacy herbate z woda z Rzeki. Jak gliniane jednorazowe miseczki tego napoju, po pare rupii. Masarz, widokowki, swieczki i rzad lodzi przycumowanych, czekajacych na kolejnych turystow i swoj wspanialy rejs. Ciagle "boat", "boat", "boat"?, "only 20 rupies". Cierpliwosc jednak ma swoje granice. Pozostaje jedynie zniecierpliwienie, rozdraznienie, oschlosc i otepienie, przez ktore z trudem dociera brakujacy 5 element, ktory powinien przenikac to miejsce jak przenika go przygnebienie i swad stosow. 5 element- duchowosc, magia, niesamowitosc, mistycyzm. Jednak tez obecny, ale albo dla mnie niezrozumialy, albo przytlumiony "rzeczywistoscia". Melancholijny, monotonny spiew unoszacy sie z meczetow ponad miastem, dzwiek dzwonkow, bebnow i blask plonacych swiecznikow, dymiacych kadzidel w rytm tanca postaci; wiernych, kaplanow, wyznawcow Shiwy, Krishny, Allaha i innych bogow nieswiadomych swego stworzenia. Polnadzy, badz przyodziani w pomaranczowe i zolte szaty mnisi, asceci, szamani, wedrujacy na granicy obu swiatow, w poszukiwaniu pozywienia i nirwany.
Varanasi: na granicy tych dwu swiatow, dosadnie epatujace skrajnosciami, dualizm absolutny, rzeczywistosc balansujaca na granicy wrzechrzeczy; zycia i smierci, nedzy i bogactwa duchowego, brudu i czystosci. Przeciete w pol poteznym Gangesem; styksem Indii; czysciec, raj i pieklo.W pochmornej dusznej atmosferze, jak we mgle, rozplywajace sie nierealnoscia dla nas, europejczykow, odpychajace i przyciagajace zarazem, w niezrozumialy sposob. Szare, bezowe i brudne. Nie kolorowe, roznobarwne, a szare. Tylko czern i biel zmieszana w jednym odcieniu.
Jeszcze tylko setki latawcow, rzucanych podmuchami wiatru, bezladnie, na cienkich niewidocznych linkach trzymanych przez niewidoczne, pochowane na dachach dzieci. Latawce, jakby niepasujace, drobne, barwne plamki, jedyny kolorowy element na szarym niebie posrod krazacych ptakow. I wiatr, ktory wszystko wprawia w ruch; przegania szare chmury, swad spalenizny, orzywia i orzezwia. Bez niego wydaje sie, ze miasto zastygloby w bezruchu, rozplyneloby sie we mgle, znierealnialo, przestalo istniec w wiecznosci. Wiatr, dzieki ktoremu podskakuja radosnie na niebie setki kolorowych latawcow.

Brak komentarzy: