piątek, 30 listopada 2007


Ponad trzy tygodnie jesteśmy w Polsce. Ponad trzy tygodnie ścieramy się na nowo ze światem, który zostawiliśmy dwa i pół miesiąca temu. Ja sam głowę mam pełną pozytywnych wibracji - coś się zmieniło, coś minęło.
Teraz w Indiach i Nepalu jest Łukasz Cyganek - nasz człowiek z Ocochodzi. Sporadycznie prowadzi Bloga - http://www.cygas.blogspot.com/ Cygaś zamieścił parę zdjęć - wśród nich te znad Gangesu, Varanasi.
Czuję drgawki oglądając te miejsca, w których jeszcze niedawno było mi dane przebywać. W monitorze wygląda to jakoś tak płasko. Gdzie ten gwar, "zapachy".
Chcemy wspólnie mówić o Tybecie - o losie tysięcy uchodźców, o okrucieństwie Chin. Mamy parę pomysłów.
Wkrótce blog wzbogacony zostanie o filmiki i muzę indyjską...

czwartek, 8 listopada 2007

Kasia

Przebudzenie...przerażona zapytuję siebie w myślach czy Indie były tylko snem? Gdy wychodzę na poranny spacer z psem czuję się jak turystka. Orzeźwiający chłód powietrza, pusto i cicho - oto co uderza mnie najbardziej w pierwszych godzinach po powrocie do Polski. Bałam sie powrotu lecz teraz wiem, że Indie pozostały we mnie, że pozostaną na zawsze...Indie obdarowały mnie obficie, czuję kojący spokój, trochę więcej smutku takiego zmieszanego z powagą. Indie są dla mnie światem, który oglądam po wyjściu z pałacu. Klosz się unosi a ja spotykam chorobę, starość, śmierć i oświeconego. Czuję się jakbym siedziała pod pięknym i silnym drzewem.

ewelinnn już z domowego sprzętu... ostatni pociag, ostatnie dni, ostatnie wrazenia....

trasa Gokarna- Bombaj, noc z 5 na 6 listopada

Ostatnia podróż pociągiem w Indiach. Pojutrze już tylko ośnieżona Ojczyzna, gdzie mama, tata, przyjaciele, gdzie chleb z masłem i serem, gdzie zziębnięci i smutni ludzie, którzy wstydliwie otwierają usta do śmiechu, a chętnie podnoszą głosy do krzyku, do kłótni, do rozmów o niczym... Tak widzę to jadąc w nocnym pociągu, moim ostatnim pociągu w Indiach na trasie Gokarna- Bombaj. Chciałabym nie mieć racji, lecz cóż innego mogę sobie myśleć ja- Polka w Indiach, mając w pamięci szarość własnego kraju. Tu czuję się pokolorowana w paski niebiesko- fioletowo- różowe. Patrzę na moich towarzyszy podróży i również widzę kolorowe, żółte, zielone, pomarańczowe, czerwone pasy, widzę uśmiechy na ich opalonych twarzach.
- Jesteście wspaniali, uwielbiam Was- myślę o nich, kiedy zapalają papierosa, opowiadając o tym, co wspaniałego właśnie udało im się przeżyć. Uwielbiam ich za to przeżywanie małych rzeczy, za ich dostrzeganie.

Alicja- jest piękna, myślę sobie, kiedy patrzę na nią jak śpi sobie na nowo zakupionym bębnie w pociągu do Bombaju. Dziś stwierdziła, że zwariowała w Indiach. Właśnie uśmiechnęła się do mnie otwierając na chwilę oczy. Ja też odpowiedziałam jej uśmiechem. Delikatna ale jednocześnie silna i twarda.

Jacek- na jego kolanach spoczywa książka. Mam wrażenie, że jest tam od zawsze. Gdybym potrafiła go namalować to dorysowałabym mu właśnie książkę. Pogromca naganiaczy i tuktukarzy! :) Może spotkam go kiedyś czytającego książkę na ławce w parku w Manali lub McLeod Ganji? Rozsądek dorosłego mężczyzny, połączony ze spontanicznością małego chłopca, oto Jacek.

Kasia- potrafi dostrzec piękno w najmniejszym elemencie, w najmniejszym detalu, który dla wielu zwykłych ludzi nie odgrywa większej roli. Kiedy opowiada jakąś historię jej oczy błyszczą, a ona cała staje się uosobieniem zachwytu. Otwarła mi oczy na wiele zagadek świata. Przypomina mi buddyjską boginię Zieloną Tarę, będącą uosobieniem współczucia. Kochająca i współczująca.

Paweł- strasznie ważny dla mnie człowiek, bo tak naprawdę to dzięki niemu To wszystko. To dzięki niemu siedzę teraz w pociągu, na trasie Gokarna- Bombaj i piszę o nim parę słów. Uwielbiam śmiać się głośno z jego dowcipów, głaskać go z czułością po łysince. Mam wielkie szczęście, że go znam, bo o takich ludzi naprawdę trudno. Ciepły, czuły idealista.

Olek- mały blondynek z rozbieganymi oczkami? :) Nie, to nie cały Olek. Lubię nasze rozmowy o zmierzchu, najbardziej wtedy, gdy obserwujemy zachodzący za Himalajami księżyc, pytając jednocześnie: "Ciekawe czy tam we wszechświecie jest ktoś, kto pyta właśnie kogoś" Byliśmy jedynymi osobami które nie znały się przed wyprawą. Teraz myślę, że znamy sie bardzo dobrze. Jaki jest? Dusza towarzystwa z duszą samotnika.

W pociągu na trasie Gokarna- Bombaj sami Hindusi, a wśród nich ja- Polka wracająca do kraju. Oni jadą do swoich domów, do żon, matek, do córek do synów, do prac. Ja też wracam skądś- dokądś. Lecz oni tu zostają. Zostają wśród uśmiechów, przyjacielskiego poklepywania po ramieniu, wśród spontanicznego śpiewu w pociągu. Zostają tu i będą jeść ciapaty z dalem do końca swoich dni, szczęśliwi z powodu tego, że właśnie tu przyszło im żyć.
Może to tylko moja własna kreacja rzeczywistości?
Jeszcze tu wrócę!!!

wtorek, 6 listopada 2007

brzenczu

lotnisko w Mumbaju
Siedzimy pod palma oczekujac konca naszej dwumiesiecznej podrozy. Przed oczyma przelatuja mi te wszystkie krainy, niesamowici ludzie, Himalaje, Ocean, dlugie godziny w pociagach, autorikszach. Jedno jest pewne, choc wiedzialem to juz przed wyjazdem - nosimy pewne pietno. Kto raz wyjechal w swiat z plecakiem, kto raz poznal uroki prawdziwej wyprawy, nigdy juz nie zazna spokoju - cos bedzie wolalo z daleka.
Podroz uczy cierpliwosci, rodzi przyjazni, daje odpowiednia miare rzeczy. Swiat nie konczy sie na problemach dnia codziennego - czesto tak banalnych. Gdy pomysle jakie proste sprawy rodza w czlowieku negatywne emocje, wydaje mi sie to tak odlegle, niepotrzebne.
Podroz to nie tylko przyjemnosci - to takze wysilek, czasami na granicy wyczerpania. O ile bardziej docenia sie wtedy tak prozaiczna czynosc jaka jest wziecie prysznicu, czy zjedzenie skromnego posilku.
I ci niesamowici ludzie - Tomek, Inder Dan, Peter Janusz, kaszmirski wlasciciel lodzi ze Srinagaru - nasi nauczyciele, ktorzy pokazali nam nowe przestrzenie relacji miedzyludzkich, bezinteresownosc, pogoda, wewnetrzna madrosc.
Wracamy. Siedzimy pod mala palemka otoczeni grupa przygladajacych sie hindusow - do tego juz przywyklismy. Nie bylibysmy w Indiach, gdyby na koniec nie zdarzylo9 sie jakies dziwo. Gdy dzisiejszego poranka dochodzilismy do lotniska podszedl do nas hindus w srednim wieku. Profesja, ktora zajmuje sie od lat siedmiu wprawila nas w zdumienie - po dwoch miesiacach myslelismy, ze widzielismy juz wiekszosc niezwyklosci tego kraju. Tak nie jest - za duzo w nas pychy. Mezczyzna skromnie odziany z mala walizeczka na przyrzady zawiszona u pasa spojrzal na moje ucho. Powiedzial cos w swym jezyku po czym wyciagnal 20 centymetrowy drut. Hm...wyrwalem sie. Od siedmiu lat poczciwy hindus zajmuje sie czyszczeniem uszu przechodniow.
Calkiem niespodziewanie nasze dziwo podeszlo do Olka i nim odskoczyl drut tkwil juz w jego uchu. Hm... moze Olek opisze dalej.
Mamy jeszcze dwanascie godzin koczowania - nic to
Dziekuje wszystkim, ktorzy sledzili naszego bloga. Z pewnoscia to nie koniec historii, raczej poczatek. Czeka nas w kraju sporo roboty - mamy 4 tysiace zdjec, 14 godzin materialu filmowego - wystawy, spotkania. Wszystkich, ktorzy maja pomysly, chca cos z soba zrobic, przezyc przygode, ktora zostanie na cale zycie zapraszamy do naszego Stowarzyszenia "Grupa Tworcza Ocochodzi". Pewnym jest, ze juz calkiem niedlugo ruszamy dalej, moze do Chin, moze Wietnamu.
Na blogu znajdzie sie jeszcze szereg tekstow, ktore z tego czy innego powodu na razie sie nie pojawily.
Badzcie z nami
Podaje takze mojego maila oraz telefon - od czwartku jestem dostepny
509 183 907
brzenczu@gmail.com

czwartek, 1 listopada 2007

Jacek

Pięć dni temu wyjechaliśmy spod Pondicherry. Sąsiadująca z miastem komuna Auroville robi niespodziewane wrażenie. Teren Auroville zamieszkuje około 1800 ludzi - najliczniejsi są Hindusi, potem Francuzi, Niemcy, Włosi, Amerykanie, w sumie przedstawiciele niemal cztedziestu różnych nacji. Dla turystów chcących wejść do Auroville jest specjalne biuro, można uczestniczyć w medytacjach w Matrimandir, centralnym miejscu Auroville o postaci wielometrowej średnicy złotej kuli, o ile dzień wcześniej załatwi się specjalne pozwolenie. Wewnątrz kuli absolutna cisza, której posłuchać mieli okazję Kasia i Olek. Całość planu architektonicznego terenów Auroville skomponowana jest na kształt galaktyki spiralnej, nie wszyskie jedank zaplanowane zabudowania zostały już zrealizowane. Na chcących zamieszkać w Auroville czekają odpowiednie formalności. Wymagana jest wcześniejsza wizyta, uzyskanie specjalnych dokumentów. Sugeruje się, aby nowoprzybyli, zwłaszcza gdy przybywają z rodzinami, sfinansowali budowę i wyposażenie domu dla wspólnoty. Domu, który zamieszkają, który jednakże nie stanie się ich własnością. Wyjątkowo możliwe jest zamieszkanie w domach gościnnych, nie może to jednak trwać dlużej niż dwa lata. Życie w Auroville kosztuje. Oczekuje się, że mieszkańcy będą dokonywać regularnych wpłat w wysokości od 3000 rupii na miesiąc w górę (w zależności od potrzeb). Aurowilianie pracują na terenie wspólnoty, naturalnie nieodpłatnie. Niektórzy spośród mieszkańców pracują poza granicami wspólnoty, by zdobyć środki potrzebne na utrzymanie w jej ramach. Na terenie komuny pracuje też sporo nędznie opłacanych miejscowych. Miejscowi podobno nie kochają Auroville i jego mieszkańców.
Istnienie Auroville wspiera się na pochodzacym od Sri Aurobindo przesłaniu: Twoim celem powinno być odszukanie swojej własnej najgłębszej istoty, swojego ja. Jednak, o ile mi wiadomo, nie istnieją w ramach Auroville żadne formy kontroli, czy przymusu realizowania dążeń wynikających z tego przesłania. Jego mieszkańcy mają, zdaje się, mocno zindywidualizowane sposoby na ułożenie sobie życia. Nieoficjalnie do wnętrza komuny przenikają wszelkie środki odurzające, jakie są i poza nim dostępne. Napotkana przez nas Miriam, dwudziestoparoletnia Niemka, ex-mieszkanka Auroville, nie wydaje się być szczególnie zaobsorbowana poszukiwaniem istoty własnego Ja. Szereg miesięcy mieszkała w Auroville ze swoim chłopakiem, któremu, jak rozbrajająco szczerze stwierdziła, chodziło tylko o seks ("You know, he just open only first chakra and ..."). Miriam znika z guest house'u nie uiściwszy należności za noclegi, coż ...
Na terenie Auroville jest bardzo pięknie. Ku Matrimandir zmierza się mijając perfekcyjnie utrzymane tereny zielone - palmy, pnącza, trawniki ozdobione kwietnymi krzewami, ogromne drzewa o kolumnowo wyrastajacych z najniższych, zawieszonych kilka metrów nad ziemią gałęzi korzeniach podporowych.
Spod Pondicherry dojechaliśmy nocnym autobusem do Kotchi. Po przeprawie promem znaleźliśmy się na półwyspie Fort Kochi. Schodziliśmy Fort Kochi w nocy w poszukiwaniu taniej wyżerki. Następnego dnia wybraliśmy się na niemal całodniową wyprawę łodzią w głąb otaczającej miasto dżungli. Fantastyczne tunele o zielonych ścianach z przeplatających się epifitów, pnączy, pióropuszy palm obwieszonych dziwnymi owocami, okwieconych czerwono krzewów przemierzamy płynąc łodzią sterowaną i napędzaną przez Hindusa za pomocą długiej bambusowej żerdzi. Większość drogi mija w deszczu, pod kolorowymi parasolami. Mijają nas przepływając obok, zajęte swoimi sprawami węże, wodne ptaki płynąc rozchylają pokrywający powierzchnię wody zielony kożuch roślinności, pod nim rozgrywa się spokojna podwodna wędrówka ryb. Na wyspie tradycyjny posiłek - ryż i dziwności podane na dużym, kwadratowo przyciętym palmowym liściu.
Przedwczoraj wieczorem opuścilismy Kochi, a wraz z nim stan Kerala u południowo-zachodniego krańca subkontynentu Indyjskiego. Dziesięciogodzinna jazda pociągiem, początkowo w ścisku, na plecakach, w przejściu pomiędzy wagonami (nie daliśmy się wrzucić do pustych wagonów pierwszej klasy) kończy się rano w Mangalore, dużym mieście na zachodnim wybrzeżu Indii, w stanie Karnataka. Nie zatrzymując się przeskakujemy szybko do autobusu, który wiezie nas sześć godzin, 170 kilometrów przez wzgórza Ghatow Zachodnich, by dotrzeć do Kushalnagaru - niewielkiego, dwunastotysiecznego miasta u podnóża wschodnich stoków gór. Góry porośnięte lasem iście tropikalnym, znów palmy, pnącza, także drzewa liściaste. Lądujemy w hotelu Maharadża na wchodnim krańcu miasta Kushalnagar. Dwa kilometry od nas, na wschód od miasta, jest buddyjski klasztor Namdroling, jeszcze dwa kilometry dalej wioski Sera Mey i Sera Jhe - zamieszkują je Tybetańczycy. Skąd się wzięli Tybetańczycy w tropikalnej niemal Karnatace?
Wzięli się naturalnie z Tybetu, który to kraj został zajęty przez Chińskie wojska. Pekińskie radio podało w noworocznej audycji 1950 roku, że Ludowa Armia Wywolenia zamierza w tym rozpoczynającym sie wlaśnie roku oswobodzić Tybet od przenikajacych w jego obszary imperialistów i zreintegrować go z ojczyzną. Do Lhasy, stolicy Tybetu, Chińczycy wmaszerowali 9 wrzesnia 1951 roku po beznadziejnej próbie oporu ze strony Tybetańczyków. Na początek trzy tysiące żolnierzy wymachujących portretami Mao Zedonga. Wkrótce w Lhasie znalazlo sie 20 000 wojska witanego wyzwiskami i pluciem. Początkowo "oswobodziciele" zachowywali się powściągliwie. Zaczęli zaprowadzać własne porządki od budowy szkół, szpitali, dróg, kina. Szpitale, kino i szkoły okazały się być zarezerwowane dla chińskich urzędników i tybetańskich kolaborantów. Mimo wizyty czternastego Dalajlamy w Pekinie u Mao w 1954 Chińczycy rozpędzali się powoli dokonując programowo prób wynarodowienia Tybetańczyków. Kolektywizacja uderzyła w caly naród, lecz nie to było najstraszniejsze. Chińska armia przystąpiła do realizacji propagandowych haseł wyzwolenia Tybetu z oków feudalizmu między innymi poprzez próby zerwania więzi pomiędzy Tybetańczykami a ich religią. W tym celu Chińczycy powszechnie torturowali mnichów i mniszki na oczach spędzanych jako publika Tybetańczykow. Mnisi i mniszki byli zmuszani do publicznych kopulacji, co osiągano torturujac innych, póki tamci nie ulegli. Tysiące niewinnych ludzi rozstrzelano jako "antyrewolucjonistów", przy czym za kule użyte podczas egzekucji placić musiały rodziny zamordowanych. W 1959 roku sytuacja była tak rozpaczliwa i groźna, że Dalaj Lama, duchowy i polityczny przywódca Tybetu, wybrał ucieczkę do Indii, gdzie znalazl schronienie u podnoży Himalajów, w MacLeod Ganj. Po rozwiązaniu tybetańskiego rządu Chiny oglosiły w Tybecie prawo wojenne. Wszelkie próby oporu ze strony rdzennych mieszkańców Tybetu spotykały sie z odwetem na skalę masową. Chciano zastraszyć ludność i w ten sposób zmusić ją do poddaństwa. Tysiące ludzi zostało zabitych, tysiące uwięziono i torturowano. Dla Chińczykow nie było to trudne może także z tego względu, iż tradycyjnie uważają się oni za wyższych wobec mniejszości narodowych w swoim kraju. "Naukowa" teoria nauczana w wielu chińskich szkołach głosi, że Tybetańczycy są ludźmi o niższym poziomie rozwoju intelektualnego, gdyż mieszkając na dużych wysokościach nie mają dostępu do wystarczającej dla prawidłowego rozwoju mózgu ilości tlenu. Wobec rosnącej liczby aresztowanych powstały obozy przymusowej pracy, a także obozy śmierci, gdzie więźniów głodzono i torturowano. Podczas pierwszych dziesięciu lat chińskiej inwazji około 1,2 miliona ludzi zginęło w Tybecie z powodu głodu, tortur, rozstrzelania. Jednak w roku 1966 nastały dla Tybetańczykow czasy jeszcze gorsze. W roku tym oddziały Czerwonej Gwardii zaczęły realizować na terenie Tybetu stworzony przez Mao plan "rewolucji kulturalnej", który sprowadzał się do likwidacji "czterech przestarzałości": starej ideologii, kultury, nawyków i zwyczajów. Czerwona Gwardia starająca się za wszelką cenę wprowadzić w Tybecie prawdziwy socjalizm dopuszczała sie potworności. Masowe egzekucje i tortury osiągnęły skalę do tej pory niespotykaną. Czerwonogwardziści miotali się po kraju niszcząc klasztory, zmuszając publicznie mnichów do oddawania moczu na święte teksty, umieszczając święte wizerunki w latrynach. Watahy młodych żołnierzy plądrowaly kraj urządzając regularnie masowe gwałty. Ocenia się, że tysiące kobiet w każdym wieku zostało zgwalconych w ramach tego rodzaju akcji, często publicznie, na oczach swoich rodziców, dzieci i sąsiadów, których zmuszano do patrzenia. Okrutny reżim trwał aż do śmierci Mao w 1976 - dziesięć lat. Zamordowano dziesiątki tysięcy Tybetańczykow, miliony fizycznie ucierpiały na skutek prześladowań. Nawet Deng Xiaoping przejmując rządy po śmierci Mao musiał stwierdzić, że "zdarzyła się pomyłka". Sołżenicyn napisał, że rządy Chin w Tybecie to "najbardziej brutalny i nieludzki z reżimów komunistycznych na świecie". Obecnie kontynuowana jest realizacja planu "ostatecznego rozwiązania tybetańskiego problemu". Do Tybetu napływają rzesze chińskiej ludności, których liczeboność wielokrotnie przewyższa obecnie liczebność rdzennych mieszkańców Tybetu. Według Chińskiego Centralnego Instytutu do spraw Narodowości mniejszosci powoli "rozpuszczą się i znikną" pod zalewem chińskich osadników. Chiny na arenie międzynarodowej naturalnie zaprzeczają jakoby akcja miała miejsce, a zagraniczne agencje rozpowszechniające informacje na jej temat oficjalnie określane są przez Chiny mianem kłamców dążących do podzielenia macierzy, marionetek w rękach zachodnich imperialistów.
Otóż większość uchodźców z Tybetu wybierających życie w Indiach zamieszkuje obecnie zwłaszcza w Karnatace. Rząd indyjski umożliwił istnienie półautonomicznej enklawy Tybetańczykow właśnie pod Kushalnagarem. Zmierzając z Kushalnagaru ku enklawie uchodźców mija się, jaszcze w mieście tablicę zawierającą następujący napis: "Caution. Tibetan settlement is protected area. Entry of foreigners without P.A.P. restricted (P.A.P. - Protected Area Permit). Any violation will be prosecuted under The Foreigners Act 1946, punishment: five year imprisonment with fine.", podpisano: "Bylakuppe Police Station, Mysore". Na terenie enklawy nie jest dozwolone pozostawać na dłużej bez specjalnego zezwolenia wydawanego przez rząd (można się w nie zaopatrzyć w Delhi, po wypełnieniu formularza dostępnego w necie - info dla autorów przewodników, zdaje się, że niektóre istotne szczegóły umykają ich uwadze). Dlatego nie mogliśmy nocować na terenach wydzielonych dla uchodźców. Znajdują się tu dwa klasztory, w których mieszka około 5ooo mnichów. Calość populacji Tybetańczyków zamieszkujących w Karnatace to około 35 000 ludzi. Rząd indyjski przekazując uchodźcom część obszarów Karnataki umożliwił im przetrwanie. Co prawda jego koszty początkowo były dosyć wysokie. Uchodźcy po przebyciu podniebnych przełęczy Himalajów, po ominięciu morderczych chińskich patroli, trafili na ziemie o klimacie tropikalnym. Wielu już w następstwie niebezpiecznej przeprawy przez Himalaje stało sie kalekami wskutek odmrożeń. Wydaje się, że to z tego powodu napotkaliśmy tak wielu kalekich ludzi w Mac Leod Ganj, w okolicy siedziby Dalaj Lamy. Dżungla Karnataki musiała zostać wykarczowana pod osady i pola uprawne, wielu uchodźców zginęło od chorób, które w Tybecie w ogóle nie są spotykane. Być może Dalaj Lama przebywa ciągle w MacLeod Ganj z uwagi na napływających jeszcze uchodźców z Dachu Świata.


Dopiska z 9 listopada:

Tekst ten pisałem na dwie tury. Większość powstała w sąsiedztwie klasztoru w Sera Jhe, skąd musiałem się wydostać pośród zapadających ciemności, by dotrzeć przed nocą do Kushalnagar, gdzie trwał całodzienny strajk Hindusów, zpowodu którego zamknięto całe miasto. Tekst uzupełniłem już po powrocie. Chciałoby się powiedzieć "w domu". Po podróży nie jestem jednak pewien gdzie jest ten dom. Może tam gdzie ja? Po naszym spotkaniu z tybetańskimi uchodźcami pozostał mi w pamięci wyraźny obraz bajecznie kolorowych malowideł, które pokrywały ściany świątyń i klasztorów wybudowanych w Karnatace, niezwykle głęboko zapadła mi w pamięć muzyka, którą mogłem usłyszeć podczas wizyt w Sera Jhe i w klasztorze Namdroling, obok Złotej Świątyni - coraz wyższe, wibrujące dźwięki podobnych do klarnetów instrumentów, w tle coraz szybszy stukot niewielkich, trzymanych przez mnichów w jednej dłoni bębenków, nagłe uderzenia wilekich gągów i półtorametrowej średnicy, wiszących pionowo we wnętrzach klasztornych sal bębnów, niskie i głębokie, głośne, długie i przejmujące grzmoty wielometrowej długości, kładzionych na posadzkach trąb. Wszystko to w przerwach pomiędzy odczytywanymi na zgromadzeniach mnichów i głośno powtarzanymi mantrami, świętymi tekstami. Wieczorem w specjalnie w tym celu wybudowanym miejscu odbywają się filozoficzne, czy może religijne debaty na temat niemal całodziennych lektur. Argumentacje podkreślane są uderzeniami dłoni, klaśnięciami, przytupywaniem.

Tekst powstał głownie z powodu i na bazie doświadczeń osobistych, jednak dla osób nie przekonanych co do wiadomości podanych w tekście, w szczególności tych, które dotyczą przebiegu chińskiej okupacji w Tybecie, podaję źródła, które wykorzystałem pisząc tekst jeszcze w Sera Jhe:
1. "The Auroville Handbook", 2005;
2. Powers J., "Wprowadzenie do buddyzmu tybetańskiego", tłum. Joanna Janiszewska, Kraków 1999

Long Live to Tibet, Long Live to Dalai Lama.