sobota, 22 września 2007

Olek B





Prolog
2 tygodnie haosu, z ktorego powoli, a moze tylko chwilami wylania sie skrawek ladu, tak jak tutaj, w najczystszym chyba, najbardziej turystycznym, jakkolwiek uroczym miejscu, McLeod Ganji. Takich chwil nie ma duzo, wsrod brudu, smrodu, specyficznych indyjskich zapachow, wsrod kurzu, potu, chmary hindusow toczacych sie jak szarancza, wsrod paletajacych sie wszedzie krow, oslow, psow tak samo politowania godnych jak ludzi. Posrod tego wszystkiego sa jeszcze tu miejsca, azyle, kosmosy, w ktorych czas na chwile zwalnia, gdzie czlowiek odpoczywa, uspokaja sie, w nieustannej gonitwie podrorzy, w zbombardowanych do cna wszystkich zmyslach, sa jeszcze miejsca w ktorych Indie nabieraja uroku, innego znaczenia; staja sie piekne kolorowe zyczliwe, takie jak powinny byc.



Takie miejsca jak to McLeod Ganji, w ktorym czuje sie spokojnego ducha buddyzmu, Dalajlamy, fizycznie odlleglego zaledwie o pareset metrow.


Ale takie miejsca dla mnie szczegolne byly dwa. Srinagar, stolica negatywnie oslawionego Kaszmiru, o ktorej nie bede sie teraz rozpisywal (Pawel robi to wlasnie w tej chwili :)). I Sumur, do ktorego niestety w niepelnym skladzie udalo sie nam dotrzec.




Sumur:


Po paru godzinach wertepow, ciaglych serpentyn, przepasci, wawosow usianych wrakami spalonych ciezarowek, lapiac w pluca maksymalnie rozrzedzone powietrze najwyzszej przejezdnej kotliny himalajow (ok.5700npm) [zreszta wcale nie tak spektakularnej jak by sie moglo wydawac] zjezdzamy w dol... a moze tez jak ci biedni, szaleni kierowcy, juz lezymy na dnie jednej z przepasci... w kazdym razie wjezdzamy do Raju;


"Simplicity is the peak of civilisation"


Raj
Jesli istnieje na ziemi to wlasnie to miejsce; bo czego w raju mozna oczekiwac, wszystkiego, czyz nie? I tu wszystko jest. Jesli istnieje obiektywne piekno, to tutaj wlasnie przybiera ono postac materialna.


Zjezdzamy kreta droga posrod ogromnych, rozleglych himalajskich kanionow w doline zewszad otoczona gorami. Na pierwszy rzut oka miejsce wyrwane z rzeczywistosci, poza czasem, przestrzenia, dryfujaca oaza szarosci, brazu berzu i blekitu z palacym sloncem na nagich poszarpanych skalach, na ktorych w oddali, wysoko bieleje snieg. Ze szczytow splywaja czyste jak lza, lodowate potoczki formujac magiczna rzeka Shiok. Shiok, brunatno-szary, szeroki, z wielkimi polaciami lach piaskowych jak z plastrami miodu, plynie rosnac i pozerajac blotniste brzegi, rozrasta sie i pecznieje deszczem i sniegiem splywajacym ze szczytow gor.


W dolinie Nubru wchodzimy do Rzeki, by nie wyjsc z niej tacy sami.


Droga sie kreci, nasz Jeep podskakuje na kamieniach. Pojawia sie zielen, zolc, pomarancz i biel pierwszych domow. Pierwsi tubylcy, nomadzi, wedrujacy w sobie tylko znanych sprawach. Pierwsze wioski, niewielkie domy ze sklepikami, dachy ze slomy i krowiego nawozu.
Psy jak wszedzie wychudzone, oblezione pchlami, robactwem i oblepione gownem, rzebrzace o kazdy ochlap, przeganiane brutalnie przez wlascicieli obskurnych knajp. Kropla rzeczywistosci we snie, surowe preludium do oniemiajacej sonaty piekna. Surowy przedsionek raju. Tak widocznie byc musi, to zwieksza kontrast, perspektywe.


Jedziemy dalej. Plastry miodu na Shiok. Brunatno-zulte pola na bezplodnych zboczach, cierniste porosty i krzewy wzdloz ulic, uschniete w palacym suchym sloncu kotliny. Zielona oaza w dole; drzewa niczym cyprysy, prosto wyciagniete ku niebu, rzadkami, brzozy, jakby chudsze i mniejsze, drzewka male i bujne z czerwonymi owockami jak jarzebiny, i pola pelne zolto-pomaranczowego dojzalego zborza. Wioska spokojna, ospala poludiowym skwarem, niskie biale chatki z kolorowymi i upajajacymi zapachem kwiatami. To nie wszystko, to dopiero niewielka czesc raju. Tego niewielkiego obszaru upajajacego ciepla kolorystyka i zapachem zcietego siana.
Domek wsrod pol, ogrodow, piekny, czysty i niemaly. Kobieta, wlascicielka, z radosnym rubasnym smiechem pokazuje pokoje; "podoba sie?" pyta, czy retorycznie? Nasze oczarowane radosne oczy mowia za siebie. Obiad z dopiero co zerwanych warzyw w ogrodzie, lagodny smak, nieindyjski, normalny...nareszcie, w niewielkiej altance obok krowy, sterty schnacych migdalow i motyli.
Idziemy odkrywac, napajac sie ta roznorodnoscia, eksplorowac raj, z nieublagana swiadomoscia tego ze to potrwa jeszcze tylko pare godzin, tylko 1 dzien jest nam dany (trzeba wracac), dlatego moze jeszcze bardziej otwarci, chlonni czerpac karzdy, najdrobniejszy element otoczenia; niebieska wazke na dmuchawcopodobnym krzewie, czerwone owocki, w kisciach nibyjarzebiny, chlud piasku pod stopami i wilgoc strumyka plynacego wzdluz sciezki. Osly, wrecz stadami, walesajace sie waskimi stromymi uliczkami, kluczacymi wsrod drzew. Kobieta z malenkimi kuzkami, uciekajacymi od obcych, krowa stojaca w poprzeg drogi, byk, albo jak, groznie spogladajacy zza plotu... pola.
Teraz do rzeki, przed siebie. Niby blisko, wszystko jest niby na wyciagniecie reki, nawet czuc mrozna wilgoc sniegu pod palcami przy wyciagnieciu reki w strone osnierzonych szczytow. Ale ta pozorna bliskosc pcha dalej i dalej, przez kraine koloru i wielosci, wielosci piekna. Dziura w plocie i dalej, przez porosnieta malymi klujacymi krzaczkami, ziemista, wyschla polac, w kepe krzewow, przed wzrokiem czarnego, ogromnego byka; slady weza na piaszczystym podlozu, i dalej, przez zielen, poprzez pomarancz i zulc, przeradzajaca sie w bez i szarosc piasku, pustynia, fale piasku, wydmy, gory posrod gor, powoli sunace z wiatrem. Coraz wilgotniej, dalej, stopy nikna w trawiastych brunatnych moczarach; orzezwiajacy i miekki chlod pod nogami wciaga coraz bardziej, po kostki, po kolana, brunatne bagnisko faluje niczym zywe przy kazdym kroku. Szybko, dalej, uciekamy, cieszac sie i smiejac jak dzieci. Radosc odbiera lata, nowo narodzeni, ciekawi karzdej rzeczy, szczesliwi; czas sie cofna, zatrzymal.




Dalej, rzeka Shiok...szum piasku zgarnianego przybierajacym pradem, wiatr, spokoj, gory, wszedzie wokol, biale, bure, szare szczyty... i wyzej... ponad nie. Ulatujemy. Blekit nieba, kremowe chmory, cieple chylace sie powoli ku zachodowi slonce...


W dol, z powrotem. Rzeka Shiok. Wracamy. Znowu zywe blotniste bagna, poprzecinane strumieniami. I jeszcze kilka niskich drzewek i krzaczkow, rozleglych, sawanna zlocaca sie kolorem poznego popoludnia. Slady duzego kota na piasku (tygrysa...?), czlowiek mors... realnosc znika.
Wracamy. Bagna, rozlewiska, wydmy, pola; braz, bez, brunatna zielen, ostra zolc, szary. Pies strzegacy stada owiec dziwnie za nami spoglada; pod plotem, na droge. Wracamy, wracamy w towarzystwie wszechobecnych oslow, sporadycznie wymieniajacych miedzy soba komplementy.
Chmory opadly, mgla znad rzeki gestnieje, goni nas, otacza; oniryka barw i dzwiekow zlewa sie w nierozpoznawalna jednosc mlecznobialej poswiaty ogarniajacej kraine za nami. Kraina znika jakby przestawala istniec, jakby faktycznie byla tylko snem.
Spowrotem do wioski. Slonce w kolorze skoszonego zborza; zborza na plecach zmeczonych po calym dniu pracy wracajacych z pol mieszkancow, o ciemnych spalonych, pomarszczonych wiekiem twarzach. Pomimo ugietych kolan i plecow pod ciezarem wielkich snopow, spiewajacych i nucacych sobie znane melodie. W pogodnych oczach zachodzi ostatni promien. Wracamy. Krete sciezki w polmroku, i mroczne widma osiolkow wciaz wszedzie obecnych, jakby tez wracajacych, niewiadomo skad, do kad i po co. Jeszcze cichy dzwiek i migocaca poswiata w niewielkiej dziurze w scianie. Kobieta znikajaca w mroku wielkiego mlynka modlitewnego, ktory z kazdym obrotem porusza dzwoneczek; delikatny monotonny dzwiek, powoli, bardzo powoli cichnacy. Malenka swieczka za kamieniem w niewielkiej dziurze w scianie. Wracamy. Wieczor przy slabym swietle zarowki, zupka chinska i juz tylko gwiazdy. Te same, niezmienne. Tylko wiecej, jasniej i ksiezyc, z wolna chowajacy sie, jakby niesmialo za jednym z mrocznych konturow gor.


Ciemnosc, cisza wiecznosc, bezczas, z tylu kolorow, barw i dzwiekow pozostaje czern i przenikliwe, zlowieszcze wycie oslow; wciaz bladzacych po nocy.


Poranek. Wracamy. Jeszcze tylko plastry miodu na rzece z gory. Rozrzedzone powietrze, kamienie, troche sniegu i pozostaly tylko gory. Berzowe, szare, brunatne gory; i wspomnienie raju, a moze zeczywiscie istnieje taka kraina. Kraina nad rzeka Shiok.

1 komentarz:

Les pisze...

Dzieki za poruszjacy wyobraznie opis waszych podroznych przezyc. Nawet bez zdjec mozna wyobrazac sobie i czuc tamtejszych miejsc i klimatu.

Pieknie

Les