sobota, 15 grudnia 2007

wtorek, 4 grudnia 2007

Olek B



(przypisy bardzo! istotne na końcu tekstu :)


"Memento z banalnym tryptykiem"

Wróciłem... nigdy nie wyjeżdżałem, a może nigdy mnie tu nie było... zawsze tam, nieobecny, w świecie który istnieje tam gdzie mnie nie ma, tam gdzie wyjeżdżam, nie tutaj. Tu muszę funkcjonowac, byś obecny fizycznie, spełniac sumiennie zacną rolę cznołnka społeczeństwa; byc synem, przyjacielem, kolegą... muszę byc dorosły, bo tego się odemnie wymaga.
Zawsze jednak pozostane dzieckiem, radosnym, ufnym, szczerym, nawet jeśli bez akceptacji świata. Każdy wyjazd, każda podróż, bycie "nie tu" to szczęśliwe chwile beztroski, naiwnej refleksji, otwartości na rzeczywistośc, na ludzi. Dlatego nigdy tu nie byłem, nie dorosłem i nie zamierzam dorosnac.

"Wróciłem". Tydzień fizycznej adptacji. Tylko tyle. Przecież nie wyjeżdżałem. Obudziłem się żeby nie zasnąc nigdy więcej. Chociaż obudziłem się naprawdę już wcześniej. Gdy po pokonaniu 900 kilometrów, stojąc nad brzegiem oceanu pod ogromnym kamiennym krzyżem pojąłem, że nie można iśc już dalej; w odradzającym ogniu zrozumiałem że "trzeba miec chaos w sobie by narodzic tańczącą gwiazdę" * . Właśnie tam, na końcu świata, otworzyłem po raz pierwszy oczy. Droga którą podążałem skończyła się. Droga którą będe podążał dalej dopiero się zaczyna. Moje camino rozpoczęło się na jej końcu. Z "drogi" już nigdy nie wróciłem i nie zamierzam. Dlatego wciąż jestem. Nie byłem w Hiszpani, nie byłem w Indiach, wciąż tam jestem. Jestem jeszcze w wielu miejscach w których będe i tak już pozostanie, chociaż rzeczywistoc wprowadza swoje kategorie czasu i przestrzeni w swoją materie, w moją fizycznośc.

2 Wymiary
Już powoli blednące kolory, zapachy, smaki. Obrazy wciąż przed oczami, ożywające na zdjęciach. Wspomnienia układają się w jeden obraz, ogromny, nie do ogarnięcia, ale coraz bardziej konkretny, wyraźny i zarazem zamazany. To źle. Przecież ważne w nim są szczegóły, momenty, te niezrozumiałe, ulotne chwile "tu i teraz". Im więcej widzę, im więcej rozumiem, tym bardziej tracę to co było. Prawdziwe przeżywanie to "bycie"; czas zamyka wszystko do obrazów, które stają się dwuwymiarowe; konkretne, zrozumiałe, aż do wyblaknięcia. Zamykam oczy i boję się że zobacze wszystko jako całośc, kolorową piękną całośc, jak na widokówce.
Perspektywa, dystans, bardzo ambiwalentne wartości. Powrót do rzeczywistości, naszej rzeczywistości i świadomośc różności tamtego świata, tak odmiennego niż nasz pozwala na zupełnie inne spojrzenie, właśnie z 
dystansem.Świadomośc inności, zróżnicowania, braku konieczności, wyznaczonych prawideł 
społecznego konformizmu; perspektywa odmiennego życia, funkcjonowania w tym samym świecie organizowanym na tych samych zasadach a jednak życia tak różnego, ocala przed zamknięciem się w konieczności własnej egzystencji. Jednak dystans i perspektywa to znaki czasu, formy przeszłości, które zabierają "bycie", przeżywanie. Nie chcę przeszłości w byciu w Indiach. Indie wciąż są we mnie, nie chcę oddalic się od nich na tyle żeby spoglądac na nie z dystansu oglądając je jako całośc, która była, wspaniała, barwna przeszłośc.


Limbo
Nikt z nas naprawdę nie wrócił. Zawisł w nostalgicznej przestrzeni półsnu, zdmuchując coraz intensywniej kurz z blednących lecz wciąż żywych wspomnień, balansując na byciu tu i tam, nie potrafiąc połączyc rzeczywistości, która w nim pozostała z tą, w której byś musi. W czyściu zagubienia, bólu nierealności, odnajdujemy się na nowo, odradzamy się, budzimy, widząc świat inaczej. Pełni spokoju, pokory, nadziei, jak dzieci, w przyszłośc która otwiera się w innych wymiarach poza czasem i przestrzenią. w której staramy się prawdziwie "byc"
Czy tak jest, czy powinno byc? Czy to Indie? 2 miesiące podróży, Himalaje, Thar, Ocean, czy ludzie z którymi dzieliliśmy każdą chwilę?

Czasem wystarczy szept by obudzic śpiącego, jeśli nie śpi zbyt mocno, jeśli czuwa.

Memento
Ludzie z którymi jestem w Indiach, ludzie z którymi tam zostałem, zostałem na zawsze. Ludzie o których można by powiedziec wiele, banały, trywializmy, starając się odnaleźc słowo które zamknie ich we wrażeniu obecności, określi ich tożsamośc, innośc, blikośc. Przyjaciele dzięki którym pobyt w Indiach nabiera prawdziwej wartości, we wszystkich swych odcieniach. Chwile które tam spędzam są tak wspaniałe właśnie dzięki nim.

Banalny epilog (tu)
Wiele się stało od czasu powrotu. Pomysły, które powstały dzięki karmie sprzyjającej podczas tego pobytu rozkwitają kształtując naszą przyszłośc. Pomimo ciągłej adaptacji, przystosowywania się na nowo do rzeczywistości nie wygasł w nas optymizm, a wręcz rozniecił się kiełkując coraz to nowymi planami. Silmaril - atelier alternatywnej fotografii, powstaje. Artykuły, wywiady pojawiają się w mediach a wiele jeszcze przed nami, film, wystawy. To bardzo mobilizuje i sprawia, że 
koniecznośc  nieuchronnej ada
ptacji przebiega łagodniej. Pozwala na ciągłe powracanie do oceanu, 
na szczyty Himalajów,
wydmy, nad Ganges i Shiok.
Plany kolejnej wyprawy kłębią się w naszych głowach. Oczywiście znów Azja, a może jeszcze gdzieś indziej.
Wszyscy staramy sie jednak wciąż odnaleźc siebie, przecież nawet jeśli już sprawnie funkcjonujemy, sprawiając pozory normalnych dorosłych ludzi, nauczycieli, urzędników, studentów, to tylko pozory... W końcu pozostaliśmy Tam, w Indiach. Nie wróciliśmy. Nigdy nie wrócimy.


*(Hiszpania, przylądek Fisterre [koniec ziemi, przynajmniej tak uważano do 1492], zeszłoroczna wyprawa, która tam właśnie sie kończyła. Galicja, Celtowie którzy w dawnych czasach w tym miejscu symbolicznie w płomieniach dokonywali odrodzenia, siebie i świata. Symbol pozostał, każdy pielgrzym docierając tam gdzie konczą się wszystkie drogi, spala coś cennego, swojego, w moim przypadku była to koszulka, z cyatem Nietzshego "one must feel chaos within, to give birth to a dancing star")

piątek, 30 listopada 2007


Ponad trzy tygodnie jesteśmy w Polsce. Ponad trzy tygodnie ścieramy się na nowo ze światem, który zostawiliśmy dwa i pół miesiąca temu. Ja sam głowę mam pełną pozytywnych wibracji - coś się zmieniło, coś minęło.
Teraz w Indiach i Nepalu jest Łukasz Cyganek - nasz człowiek z Ocochodzi. Sporadycznie prowadzi Bloga - http://www.cygas.blogspot.com/ Cygaś zamieścił parę zdjęć - wśród nich te znad Gangesu, Varanasi.
Czuję drgawki oglądając te miejsca, w których jeszcze niedawno było mi dane przebywać. W monitorze wygląda to jakoś tak płasko. Gdzie ten gwar, "zapachy".
Chcemy wspólnie mówić o Tybecie - o losie tysięcy uchodźców, o okrucieństwie Chin. Mamy parę pomysłów.
Wkrótce blog wzbogacony zostanie o filmiki i muzę indyjską...

czwartek, 8 listopada 2007

Kasia

Przebudzenie...przerażona zapytuję siebie w myślach czy Indie były tylko snem? Gdy wychodzę na poranny spacer z psem czuję się jak turystka. Orzeźwiający chłód powietrza, pusto i cicho - oto co uderza mnie najbardziej w pierwszych godzinach po powrocie do Polski. Bałam sie powrotu lecz teraz wiem, że Indie pozostały we mnie, że pozostaną na zawsze...Indie obdarowały mnie obficie, czuję kojący spokój, trochę więcej smutku takiego zmieszanego z powagą. Indie są dla mnie światem, który oglądam po wyjściu z pałacu. Klosz się unosi a ja spotykam chorobę, starość, śmierć i oświeconego. Czuję się jakbym siedziała pod pięknym i silnym drzewem.

ewelinnn już z domowego sprzętu... ostatni pociag, ostatnie dni, ostatnie wrazenia....

trasa Gokarna- Bombaj, noc z 5 na 6 listopada

Ostatnia podróż pociągiem w Indiach. Pojutrze już tylko ośnieżona Ojczyzna, gdzie mama, tata, przyjaciele, gdzie chleb z masłem i serem, gdzie zziębnięci i smutni ludzie, którzy wstydliwie otwierają usta do śmiechu, a chętnie podnoszą głosy do krzyku, do kłótni, do rozmów o niczym... Tak widzę to jadąc w nocnym pociągu, moim ostatnim pociągu w Indiach na trasie Gokarna- Bombaj. Chciałabym nie mieć racji, lecz cóż innego mogę sobie myśleć ja- Polka w Indiach, mając w pamięci szarość własnego kraju. Tu czuję się pokolorowana w paski niebiesko- fioletowo- różowe. Patrzę na moich towarzyszy podróży i również widzę kolorowe, żółte, zielone, pomarańczowe, czerwone pasy, widzę uśmiechy na ich opalonych twarzach.
- Jesteście wspaniali, uwielbiam Was- myślę o nich, kiedy zapalają papierosa, opowiadając o tym, co wspaniałego właśnie udało im się przeżyć. Uwielbiam ich za to przeżywanie małych rzeczy, za ich dostrzeganie.

Alicja- jest piękna, myślę sobie, kiedy patrzę na nią jak śpi sobie na nowo zakupionym bębnie w pociągu do Bombaju. Dziś stwierdziła, że zwariowała w Indiach. Właśnie uśmiechnęła się do mnie otwierając na chwilę oczy. Ja też odpowiedziałam jej uśmiechem. Delikatna ale jednocześnie silna i twarda.

Jacek- na jego kolanach spoczywa książka. Mam wrażenie, że jest tam od zawsze. Gdybym potrafiła go namalować to dorysowałabym mu właśnie książkę. Pogromca naganiaczy i tuktukarzy! :) Może spotkam go kiedyś czytającego książkę na ławce w parku w Manali lub McLeod Ganji? Rozsądek dorosłego mężczyzny, połączony ze spontanicznością małego chłopca, oto Jacek.

Kasia- potrafi dostrzec piękno w najmniejszym elemencie, w najmniejszym detalu, który dla wielu zwykłych ludzi nie odgrywa większej roli. Kiedy opowiada jakąś historię jej oczy błyszczą, a ona cała staje się uosobieniem zachwytu. Otwarła mi oczy na wiele zagadek świata. Przypomina mi buddyjską boginię Zieloną Tarę, będącą uosobieniem współczucia. Kochająca i współczująca.

Paweł- strasznie ważny dla mnie człowiek, bo tak naprawdę to dzięki niemu To wszystko. To dzięki niemu siedzę teraz w pociągu, na trasie Gokarna- Bombaj i piszę o nim parę słów. Uwielbiam śmiać się głośno z jego dowcipów, głaskać go z czułością po łysince. Mam wielkie szczęście, że go znam, bo o takich ludzi naprawdę trudno. Ciepły, czuły idealista.

Olek- mały blondynek z rozbieganymi oczkami? :) Nie, to nie cały Olek. Lubię nasze rozmowy o zmierzchu, najbardziej wtedy, gdy obserwujemy zachodzący za Himalajami księżyc, pytając jednocześnie: "Ciekawe czy tam we wszechświecie jest ktoś, kto pyta właśnie kogoś" Byliśmy jedynymi osobami które nie znały się przed wyprawą. Teraz myślę, że znamy sie bardzo dobrze. Jaki jest? Dusza towarzystwa z duszą samotnika.

W pociągu na trasie Gokarna- Bombaj sami Hindusi, a wśród nich ja- Polka wracająca do kraju. Oni jadą do swoich domów, do żon, matek, do córek do synów, do prac. Ja też wracam skądś- dokądś. Lecz oni tu zostają. Zostają wśród uśmiechów, przyjacielskiego poklepywania po ramieniu, wśród spontanicznego śpiewu w pociągu. Zostają tu i będą jeść ciapaty z dalem do końca swoich dni, szczęśliwi z powodu tego, że właśnie tu przyszło im żyć.
Może to tylko moja własna kreacja rzeczywistości?
Jeszcze tu wrócę!!!

wtorek, 6 listopada 2007

brzenczu

lotnisko w Mumbaju
Siedzimy pod palma oczekujac konca naszej dwumiesiecznej podrozy. Przed oczyma przelatuja mi te wszystkie krainy, niesamowici ludzie, Himalaje, Ocean, dlugie godziny w pociagach, autorikszach. Jedno jest pewne, choc wiedzialem to juz przed wyjazdem - nosimy pewne pietno. Kto raz wyjechal w swiat z plecakiem, kto raz poznal uroki prawdziwej wyprawy, nigdy juz nie zazna spokoju - cos bedzie wolalo z daleka.
Podroz uczy cierpliwosci, rodzi przyjazni, daje odpowiednia miare rzeczy. Swiat nie konczy sie na problemach dnia codziennego - czesto tak banalnych. Gdy pomysle jakie proste sprawy rodza w czlowieku negatywne emocje, wydaje mi sie to tak odlegle, niepotrzebne.
Podroz to nie tylko przyjemnosci - to takze wysilek, czasami na granicy wyczerpania. O ile bardziej docenia sie wtedy tak prozaiczna czynosc jaka jest wziecie prysznicu, czy zjedzenie skromnego posilku.
I ci niesamowici ludzie - Tomek, Inder Dan, Peter Janusz, kaszmirski wlasciciel lodzi ze Srinagaru - nasi nauczyciele, ktorzy pokazali nam nowe przestrzenie relacji miedzyludzkich, bezinteresownosc, pogoda, wewnetrzna madrosc.
Wracamy. Siedzimy pod mala palemka otoczeni grupa przygladajacych sie hindusow - do tego juz przywyklismy. Nie bylibysmy w Indiach, gdyby na koniec nie zdarzylo9 sie jakies dziwo. Gdy dzisiejszego poranka dochodzilismy do lotniska podszedl do nas hindus w srednim wieku. Profesja, ktora zajmuje sie od lat siedmiu wprawila nas w zdumienie - po dwoch miesiacach myslelismy, ze widzielismy juz wiekszosc niezwyklosci tego kraju. Tak nie jest - za duzo w nas pychy. Mezczyzna skromnie odziany z mala walizeczka na przyrzady zawiszona u pasa spojrzal na moje ucho. Powiedzial cos w swym jezyku po czym wyciagnal 20 centymetrowy drut. Hm...wyrwalem sie. Od siedmiu lat poczciwy hindus zajmuje sie czyszczeniem uszu przechodniow.
Calkiem niespodziewanie nasze dziwo podeszlo do Olka i nim odskoczyl drut tkwil juz w jego uchu. Hm... moze Olek opisze dalej.
Mamy jeszcze dwanascie godzin koczowania - nic to
Dziekuje wszystkim, ktorzy sledzili naszego bloga. Z pewnoscia to nie koniec historii, raczej poczatek. Czeka nas w kraju sporo roboty - mamy 4 tysiace zdjec, 14 godzin materialu filmowego - wystawy, spotkania. Wszystkich, ktorzy maja pomysly, chca cos z soba zrobic, przezyc przygode, ktora zostanie na cale zycie zapraszamy do naszego Stowarzyszenia "Grupa Tworcza Ocochodzi". Pewnym jest, ze juz calkiem niedlugo ruszamy dalej, moze do Chin, moze Wietnamu.
Na blogu znajdzie sie jeszcze szereg tekstow, ktore z tego czy innego powodu na razie sie nie pojawily.
Badzcie z nami
Podaje takze mojego maila oraz telefon - od czwartku jestem dostepny
509 183 907
brzenczu@gmail.com

czwartek, 1 listopada 2007

Jacek

Pięć dni temu wyjechaliśmy spod Pondicherry. Sąsiadująca z miastem komuna Auroville robi niespodziewane wrażenie. Teren Auroville zamieszkuje około 1800 ludzi - najliczniejsi są Hindusi, potem Francuzi, Niemcy, Włosi, Amerykanie, w sumie przedstawiciele niemal cztedziestu różnych nacji. Dla turystów chcących wejść do Auroville jest specjalne biuro, można uczestniczyć w medytacjach w Matrimandir, centralnym miejscu Auroville o postaci wielometrowej średnicy złotej kuli, o ile dzień wcześniej załatwi się specjalne pozwolenie. Wewnątrz kuli absolutna cisza, której posłuchać mieli okazję Kasia i Olek. Całość planu architektonicznego terenów Auroville skomponowana jest na kształt galaktyki spiralnej, nie wszyskie jedank zaplanowane zabudowania zostały już zrealizowane. Na chcących zamieszkać w Auroville czekają odpowiednie formalności. Wymagana jest wcześniejsza wizyta, uzyskanie specjalnych dokumentów. Sugeruje się, aby nowoprzybyli, zwłaszcza gdy przybywają z rodzinami, sfinansowali budowę i wyposażenie domu dla wspólnoty. Domu, który zamieszkają, który jednakże nie stanie się ich własnością. Wyjątkowo możliwe jest zamieszkanie w domach gościnnych, nie może to jednak trwać dlużej niż dwa lata. Życie w Auroville kosztuje. Oczekuje się, że mieszkańcy będą dokonywać regularnych wpłat w wysokości od 3000 rupii na miesiąc w górę (w zależności od potrzeb). Aurowilianie pracują na terenie wspólnoty, naturalnie nieodpłatnie. Niektórzy spośród mieszkańców pracują poza granicami wspólnoty, by zdobyć środki potrzebne na utrzymanie w jej ramach. Na terenie komuny pracuje też sporo nędznie opłacanych miejscowych. Miejscowi podobno nie kochają Auroville i jego mieszkańców.
Istnienie Auroville wspiera się na pochodzacym od Sri Aurobindo przesłaniu: Twoim celem powinno być odszukanie swojej własnej najgłębszej istoty, swojego ja. Jednak, o ile mi wiadomo, nie istnieją w ramach Auroville żadne formy kontroli, czy przymusu realizowania dążeń wynikających z tego przesłania. Jego mieszkańcy mają, zdaje się, mocno zindywidualizowane sposoby na ułożenie sobie życia. Nieoficjalnie do wnętrza komuny przenikają wszelkie środki odurzające, jakie są i poza nim dostępne. Napotkana przez nas Miriam, dwudziestoparoletnia Niemka, ex-mieszkanka Auroville, nie wydaje się być szczególnie zaobsorbowana poszukiwaniem istoty własnego Ja. Szereg miesięcy mieszkała w Auroville ze swoim chłopakiem, któremu, jak rozbrajająco szczerze stwierdziła, chodziło tylko o seks ("You know, he just open only first chakra and ..."). Miriam znika z guest house'u nie uiściwszy należności za noclegi, coż ...
Na terenie Auroville jest bardzo pięknie. Ku Matrimandir zmierza się mijając perfekcyjnie utrzymane tereny zielone - palmy, pnącza, trawniki ozdobione kwietnymi krzewami, ogromne drzewa o kolumnowo wyrastajacych z najniższych, zawieszonych kilka metrów nad ziemią gałęzi korzeniach podporowych.
Spod Pondicherry dojechaliśmy nocnym autobusem do Kotchi. Po przeprawie promem znaleźliśmy się na półwyspie Fort Kochi. Schodziliśmy Fort Kochi w nocy w poszukiwaniu taniej wyżerki. Następnego dnia wybraliśmy się na niemal całodniową wyprawę łodzią w głąb otaczającej miasto dżungli. Fantastyczne tunele o zielonych ścianach z przeplatających się epifitów, pnączy, pióropuszy palm obwieszonych dziwnymi owocami, okwieconych czerwono krzewów przemierzamy płynąc łodzią sterowaną i napędzaną przez Hindusa za pomocą długiej bambusowej żerdzi. Większość drogi mija w deszczu, pod kolorowymi parasolami. Mijają nas przepływając obok, zajęte swoimi sprawami węże, wodne ptaki płynąc rozchylają pokrywający powierzchnię wody zielony kożuch roślinności, pod nim rozgrywa się spokojna podwodna wędrówka ryb. Na wyspie tradycyjny posiłek - ryż i dziwności podane na dużym, kwadratowo przyciętym palmowym liściu.
Przedwczoraj wieczorem opuścilismy Kochi, a wraz z nim stan Kerala u południowo-zachodniego krańca subkontynentu Indyjskiego. Dziesięciogodzinna jazda pociągiem, początkowo w ścisku, na plecakach, w przejściu pomiędzy wagonami (nie daliśmy się wrzucić do pustych wagonów pierwszej klasy) kończy się rano w Mangalore, dużym mieście na zachodnim wybrzeżu Indii, w stanie Karnataka. Nie zatrzymując się przeskakujemy szybko do autobusu, który wiezie nas sześć godzin, 170 kilometrów przez wzgórza Ghatow Zachodnich, by dotrzeć do Kushalnagaru - niewielkiego, dwunastotysiecznego miasta u podnóża wschodnich stoków gór. Góry porośnięte lasem iście tropikalnym, znów palmy, pnącza, także drzewa liściaste. Lądujemy w hotelu Maharadża na wchodnim krańcu miasta Kushalnagar. Dwa kilometry od nas, na wschód od miasta, jest buddyjski klasztor Namdroling, jeszcze dwa kilometry dalej wioski Sera Mey i Sera Jhe - zamieszkują je Tybetańczycy. Skąd się wzięli Tybetańczycy w tropikalnej niemal Karnatace?
Wzięli się naturalnie z Tybetu, który to kraj został zajęty przez Chińskie wojska. Pekińskie radio podało w noworocznej audycji 1950 roku, że Ludowa Armia Wywolenia zamierza w tym rozpoczynającym sie wlaśnie roku oswobodzić Tybet od przenikajacych w jego obszary imperialistów i zreintegrować go z ojczyzną. Do Lhasy, stolicy Tybetu, Chińczycy wmaszerowali 9 wrzesnia 1951 roku po beznadziejnej próbie oporu ze strony Tybetańczyków. Na początek trzy tysiące żolnierzy wymachujących portretami Mao Zedonga. Wkrótce w Lhasie znalazlo sie 20 000 wojska witanego wyzwiskami i pluciem. Początkowo "oswobodziciele" zachowywali się powściągliwie. Zaczęli zaprowadzać własne porządki od budowy szkół, szpitali, dróg, kina. Szpitale, kino i szkoły okazały się być zarezerwowane dla chińskich urzędników i tybetańskich kolaborantów. Mimo wizyty czternastego Dalajlamy w Pekinie u Mao w 1954 Chińczycy rozpędzali się powoli dokonując programowo prób wynarodowienia Tybetańczyków. Kolektywizacja uderzyła w caly naród, lecz nie to było najstraszniejsze. Chińska armia przystąpiła do realizacji propagandowych haseł wyzwolenia Tybetu z oków feudalizmu między innymi poprzez próby zerwania więzi pomiędzy Tybetańczykami a ich religią. W tym celu Chińczycy powszechnie torturowali mnichów i mniszki na oczach spędzanych jako publika Tybetańczykow. Mnisi i mniszki byli zmuszani do publicznych kopulacji, co osiągano torturujac innych, póki tamci nie ulegli. Tysiące niewinnych ludzi rozstrzelano jako "antyrewolucjonistów", przy czym za kule użyte podczas egzekucji placić musiały rodziny zamordowanych. W 1959 roku sytuacja była tak rozpaczliwa i groźna, że Dalaj Lama, duchowy i polityczny przywódca Tybetu, wybrał ucieczkę do Indii, gdzie znalazl schronienie u podnoży Himalajów, w MacLeod Ganj. Po rozwiązaniu tybetańskiego rządu Chiny oglosiły w Tybecie prawo wojenne. Wszelkie próby oporu ze strony rdzennych mieszkańców Tybetu spotykały sie z odwetem na skalę masową. Chciano zastraszyć ludność i w ten sposób zmusić ją do poddaństwa. Tysiące ludzi zostało zabitych, tysiące uwięziono i torturowano. Dla Chińczykow nie było to trudne może także z tego względu, iż tradycyjnie uważają się oni za wyższych wobec mniejszości narodowych w swoim kraju. "Naukowa" teoria nauczana w wielu chińskich szkołach głosi, że Tybetańczycy są ludźmi o niższym poziomie rozwoju intelektualnego, gdyż mieszkając na dużych wysokościach nie mają dostępu do wystarczającej dla prawidłowego rozwoju mózgu ilości tlenu. Wobec rosnącej liczby aresztowanych powstały obozy przymusowej pracy, a także obozy śmierci, gdzie więźniów głodzono i torturowano. Podczas pierwszych dziesięciu lat chińskiej inwazji około 1,2 miliona ludzi zginęło w Tybecie z powodu głodu, tortur, rozstrzelania. Jednak w roku 1966 nastały dla Tybetańczykow czasy jeszcze gorsze. W roku tym oddziały Czerwonej Gwardii zaczęły realizować na terenie Tybetu stworzony przez Mao plan "rewolucji kulturalnej", który sprowadzał się do likwidacji "czterech przestarzałości": starej ideologii, kultury, nawyków i zwyczajów. Czerwona Gwardia starająca się za wszelką cenę wprowadzić w Tybecie prawdziwy socjalizm dopuszczała sie potworności. Masowe egzekucje i tortury osiągnęły skalę do tej pory niespotykaną. Czerwonogwardziści miotali się po kraju niszcząc klasztory, zmuszając publicznie mnichów do oddawania moczu na święte teksty, umieszczając święte wizerunki w latrynach. Watahy młodych żołnierzy plądrowaly kraj urządzając regularnie masowe gwałty. Ocenia się, że tysiące kobiet w każdym wieku zostało zgwalconych w ramach tego rodzaju akcji, często publicznie, na oczach swoich rodziców, dzieci i sąsiadów, których zmuszano do patrzenia. Okrutny reżim trwał aż do śmierci Mao w 1976 - dziesięć lat. Zamordowano dziesiątki tysięcy Tybetańczykow, miliony fizycznie ucierpiały na skutek prześladowań. Nawet Deng Xiaoping przejmując rządy po śmierci Mao musiał stwierdzić, że "zdarzyła się pomyłka". Sołżenicyn napisał, że rządy Chin w Tybecie to "najbardziej brutalny i nieludzki z reżimów komunistycznych na świecie". Obecnie kontynuowana jest realizacja planu "ostatecznego rozwiązania tybetańskiego problemu". Do Tybetu napływają rzesze chińskiej ludności, których liczeboność wielokrotnie przewyższa obecnie liczebność rdzennych mieszkańców Tybetu. Według Chińskiego Centralnego Instytutu do spraw Narodowości mniejszosci powoli "rozpuszczą się i znikną" pod zalewem chińskich osadników. Chiny na arenie międzynarodowej naturalnie zaprzeczają jakoby akcja miała miejsce, a zagraniczne agencje rozpowszechniające informacje na jej temat oficjalnie określane są przez Chiny mianem kłamców dążących do podzielenia macierzy, marionetek w rękach zachodnich imperialistów.
Otóż większość uchodźców z Tybetu wybierających życie w Indiach zamieszkuje obecnie zwłaszcza w Karnatace. Rząd indyjski umożliwił istnienie półautonomicznej enklawy Tybetańczykow właśnie pod Kushalnagarem. Zmierzając z Kushalnagaru ku enklawie uchodźców mija się, jaszcze w mieście tablicę zawierającą następujący napis: "Caution. Tibetan settlement is protected area. Entry of foreigners without P.A.P. restricted (P.A.P. - Protected Area Permit). Any violation will be prosecuted under The Foreigners Act 1946, punishment: five year imprisonment with fine.", podpisano: "Bylakuppe Police Station, Mysore". Na terenie enklawy nie jest dozwolone pozostawać na dłużej bez specjalnego zezwolenia wydawanego przez rząd (można się w nie zaopatrzyć w Delhi, po wypełnieniu formularza dostępnego w necie - info dla autorów przewodników, zdaje się, że niektóre istotne szczegóły umykają ich uwadze). Dlatego nie mogliśmy nocować na terenach wydzielonych dla uchodźców. Znajdują się tu dwa klasztory, w których mieszka około 5ooo mnichów. Calość populacji Tybetańczyków zamieszkujących w Karnatace to około 35 000 ludzi. Rząd indyjski przekazując uchodźcom część obszarów Karnataki umożliwił im przetrwanie. Co prawda jego koszty początkowo były dosyć wysokie. Uchodźcy po przebyciu podniebnych przełęczy Himalajów, po ominięciu morderczych chińskich patroli, trafili na ziemie o klimacie tropikalnym. Wielu już w następstwie niebezpiecznej przeprawy przez Himalaje stało sie kalekami wskutek odmrożeń. Wydaje się, że to z tego powodu napotkaliśmy tak wielu kalekich ludzi w Mac Leod Ganj, w okolicy siedziby Dalaj Lamy. Dżungla Karnataki musiała zostać wykarczowana pod osady i pola uprawne, wielu uchodźców zginęło od chorób, które w Tybecie w ogóle nie są spotykane. Być może Dalaj Lama przebywa ciągle w MacLeod Ganj z uwagi na napływających jeszcze uchodźców z Dachu Świata.


Dopiska z 9 listopada:

Tekst ten pisałem na dwie tury. Większość powstała w sąsiedztwie klasztoru w Sera Jhe, skąd musiałem się wydostać pośród zapadających ciemności, by dotrzeć przed nocą do Kushalnagar, gdzie trwał całodzienny strajk Hindusów, zpowodu którego zamknięto całe miasto. Tekst uzupełniłem już po powrocie. Chciałoby się powiedzieć "w domu". Po podróży nie jestem jednak pewien gdzie jest ten dom. Może tam gdzie ja? Po naszym spotkaniu z tybetańskimi uchodźcami pozostał mi w pamięci wyraźny obraz bajecznie kolorowych malowideł, które pokrywały ściany świątyń i klasztorów wybudowanych w Karnatace, niezwykle głęboko zapadła mi w pamięć muzyka, którą mogłem usłyszeć podczas wizyt w Sera Jhe i w klasztorze Namdroling, obok Złotej Świątyni - coraz wyższe, wibrujące dźwięki podobnych do klarnetów instrumentów, w tle coraz szybszy stukot niewielkich, trzymanych przez mnichów w jednej dłoni bębenków, nagłe uderzenia wilekich gągów i półtorametrowej średnicy, wiszących pionowo we wnętrzach klasztornych sal bębnów, niskie i głębokie, głośne, długie i przejmujące grzmoty wielometrowej długości, kładzionych na posadzkach trąb. Wszystko to w przerwach pomiędzy odczytywanymi na zgromadzeniach mnichów i głośno powtarzanymi mantrami, świętymi tekstami. Wieczorem w specjalnie w tym celu wybudowanym miejscu odbywają się filozoficzne, czy może religijne debaty na temat niemal całodziennych lektur. Argumentacje podkreślane są uderzeniami dłoni, klaśnięciami, przytupywaniem.

Tekst powstał głownie z powodu i na bazie doświadczeń osobistych, jednak dla osób nie przekonanych co do wiadomości podanych w tekście, w szczególności tych, które dotyczą przebiegu chińskiej okupacji w Tybecie, podaję źródła, które wykorzystałem pisząc tekst jeszcze w Sera Jhe:
1. "The Auroville Handbook", 2005;
2. Powers J., "Wprowadzenie do buddyzmu tybetańskiego", tłum. Joanna Janiszewska, Kraków 1999

Long Live to Tibet, Long Live to Dalai Lama.

wtorek, 30 października 2007

Kasia

Indie - napis rozmywa sie w strugach deszczu, splywaja barwy henny, cynamonu, zieleni. Kerala za srebrna zaslona deszczu...jeszcze tylko tydzien podrozy przez te czarujace ziemie. Bezustannie jestesmy mokrzy, dreszcze zaczatkow grypy, zmieniona barwa glosu przez chrypke, poszukiwanie aspiryny. Wszechobecna wilgoc i plesn na ubraniach, pachniemy stechlizna. Deszcz i potezne fale oceanu przed ktorym czuje respekt. Gdy wchodze z rozszalaly ocean musze zachowac czujnosc, smieje sie jak dziecko lecz uwazam jak dorosla kobieta. Plaza pokryta jest warstwa srebrnych malenkich ryb, na plazy rosnie samotna palma, ktora ocalila zycie pewnemu mezczyznie...Niedaleko nas proba zrealizowania utopijnej wizji komuny w sercu ktorej majestatycznie tkwi wielka zlota kula - miejsce medytacji. I my mamy okazje znalezc sie w jej cichym wnetrzu. Po raz pierwszy w Indiach panuje absolutna cisza w ktorej zapadam sie, trwa to 10 minut. Wychodzimy ze zlotej kuli, wychodzimy z wyciszonego miejsca podpartego na wysokich, ascetycznych, bialych kolumnach. Nocujemy w bambusowych chatkach na wysokich filarach, wchodzimy do tej wilgoci po drabinie z drewna i sznura, przed nami widok na Ocean. Dzien na motorach po kretych i dzikich uliczkach Aurovill.
Indie - napis z owocow morza, z muszli i sladow krabow na piasku, napis ze skory weza i pior czarnych krukow, napis, ktory rozmywa sie w strugach deszczu.
Kochi - plyniemy lodzia kanalami przecinajacymi dzungle, pada deszcz. Skryta pod kolorowym parasolem skladam poklon przed blyszczaca od kropli dzika przyroda, przed drzewami porosnietymi mchem i paprocia, przed woda pokryta warstwa zieleni. Gesia skorka na ciele i piekno wokol...

adas (from czech republic) :D

JAk dotrzec do Indii

Przed wyjazdem:
Prosto.Trzeba se kupic bilet na samolot. Potem trzeba se zalatwic wize.A potem sie zaszczepic, bo tu jest ponoc mnostwo chorob i bardzo latwo tu wogole czlowiek zachoruje. Zadrapanie grozi amputacja, a zywienie sie miejscowym daniem bolescmi zoladka. I trzeba rowniez zaczerpnac fundowanzch informacji. Wogole to tu nie jest miejsce dla Europejczyka. Bialy czlowiek przezywa z butla wody na pograniczu wykonczenia. Hindusi kradna co widza i calkowite poruszanie sie po ulicach grozi zaginieniem, zbiciem czy nawet czyms gorszym. Jest brud, bieda malaria, infikowane toalety, agresywni ludzie i zwierzeta i pogoda.


Przyjazd:
Przylatuje do Bombayu. Po kilku krokach ze samolotu staje z otwartymi ustami, starajac sie zaczerpnac powietrza. Po plecach mi scieka strumyczek potu, jest tu niewyobrazalna roznica wilgoci powietrza. Dzielnie pokonuje urzednikow indyjskich, wlasciwie nie patrza na wize i tylko sie pytaja jak sie mam i skad jestem. Dziwne. Wychodze przed lotnisko, a tam hindus, chcac zaprowadzic mie do taksowki, chwyta mie za ramie. Z przerazeniem patrze do jego zoltych oczu.Ha! Zoltacka, mysle se z przerazeniem! Ale bedac dzielnym chlopcem biore taksowke, zeby mie zawiozla na busa. Hop do busa, trzy godzinki jazdy autobusem jak nic i jestem u swych polskich przyjaciol! Jestem wykonczony. Indie sa strasne!

Po przyjezdzie:
Wlasciwie tu nic ciekawego. Pierwszy dzien se zdarlem noge, normalnie jak w domu. Ludzie strasnie przyjazni i zycliwi.Wsedzie Coca cola. Nudle. Omelety. Piwo 20 koron. Nie warto jechac Do Indii po piwo, trzeba jechac do Czech. Jem tutaj wsystko, najlepse jedzenia wprost z czarnych rak hindusow. Autobusy, wiezowce, troszke tu cieplej niz u nas. Ha! Toalety czyste i umyte, a zwierzeta mile a jakos sie tu czuc bezpieczniej niz w domu w lozku (swoim). HA! Jestem ja wlasciwie w tych INDIACH???

niedziela, 28 października 2007

brzenczu

Dotarlismy do Kotchi na zachodnim wybrzezu Indii. Podroz trwala cala noc - z nad Zatoki Bengalskiej po Morze Arabskie. Teraz siedze w kafejce jednej ze starokolonijnych uliczek na polwyspie FortKotchi. Miejsce to pelne gotyckich kosciolow, willi, uliczek z latarniami prawie w ogole nie przypomina Indii. Jest nas juz osemka - poza Adamem dolaczyla do nas Kasia - Polka poznana w Auroville. Katarzyna jest osoba wiecznie usmiechnieta, po Indiach podrozuje samotnie od 2 miesiecy. Poznalem ja w chatce z telefonami. Gdy poinformowalem wlasciciela telefonu, ze chce zadzwonic do Polski Kasia spojrzala na mnie z pytaniem "Poland?!!!"
Wczoraj wieczorem bylismy w teatrze ludowym Kathakali. Sprawa bardzo ciekawa - pole do popisu zostawiam tutaj naszej Ewelinie - znawczyni sztuk teatralnych
Ja sam opowiem co przytrafilo mi sie jeszcze na plazach Auroville pare dni temu...

Poszedlem poznym wieczorem na plaze posluchac szumu Oceanu. Zblizala sie pelnia - fale byly bardzo wysokie. Plaza byla pusta, ciemna i ten odglos wody wdzierajacej sie w lad.
Sam nie wiem jak to sie stalo, ale w chwile pozniej biegalem po piasku jak szalony z grupa osmiu tamijskich polawiaczy krabow.
Na piasku, najczesciej na granicy zasiegu fali, jesli dobrze sie przypatrzec, dostrzec mozna male bulgotajace dziurki. Tamijczyk wie, ze metr, moze poltorej ponizej tego otworku zyje sobie dorodny krab. Podbiega zatem z zakrzywiona lopata i niezwykle dynamicznymi ruchami wykopuje dol na odpowiednia glebokosc. Zaraz potem wskakuje caly do otworu i wsadzajac reke w odsloniety na dnie tunelik, probuje wyczuc uciekajacego w glab piasku kraba.
Biednemu zwierzaczkowi nie pomoga nawet dorodne szczypce - tamijczyk dobrze wie jak go wyciagnac.
Zaraz po tym nieszczesny krab laduje pod jego stopa - teraz rzecz najbardziej krwawa - i pozbawiony zostaje swych niebezpiecznych konczyn. Poczawszy od tej chwili az do smutnego konca w hinduskiej kuchni, zyc musi wraz z dziesiatkami towarzyszy niedoli w materialowym woreczku.
Jesli krab jednak jest szybszy i uda mu sie wyskoczyc na czas z jamki zaraz ucieka do morza. Tamijscy przyjaciele przewidzieli i taki scenariusz. Jeden z nich, w samych szortach, parasolem blokuje dostep do morza. Nie dosc ze biegnie za krabem siedmiu hindusow to jeszcze i z przodu jeden zaslania droge ucieczki.
Tak spedzilem uroczy wieczor w towarzystwie niueustannie biegajacych polawiaczy krabow, zapalilismy papieroska, bylo niezle.

czwartek, 25 października 2007

brzenczu


nasz bohater Olek w Oceanie

powitanie ciapata i sola Adama Lipowskiego w Ponducherry


Jacek w drodze do Auroville


w drodze do Auroville Ewelina i Adam
widok z naszej bambusowej chatki

Dlaczego Olek jest bohaterem?
Otoz najspokojniej w swiecie zazywal kapieli, gdy nagle podbiegl hindus i wskazujac palcem w strone Oceanu zaczal krzyczec, ze tonie chlopiec. Olek bez chwili wahania rzucil sie w spieniona ton Oceanu. Nasz "zwyczajny niezwyczajny" Olek z trudem przebijal sie przez wysokie fale...ale udalo sie. Po chwili wszyscy na brzegu bili brawo a sam Olek udekorowany zostal przez nas wieczorem naszyjnikiem z kwiatow.
Naszyjnik dostal sie tez Adamowi Lipowskiemu - naszemu czeskiemu przyjacielowi. Adam dojechal do nas wczoraj i towarzyszyc bedzie nam juz do konca wyprawy. Co ciekawe jedna z ostatnich osob, ktore zegnaly nas w Polsce byl wlasnie Adam. Wyjechalismy w ostatni dzien naszego siemianowickiego Miedzynarodowego Pleneru Artystycznego "Swieto Sztuki" w ktorym Adam uczestniczyl. Powitalismy naszego przyjaciela w Ponducherry na dworcu autobusowym tradycyjna ciapata i sola.
Juz za chwile jade na medytacje do samej komuny Auroville. Pozdrowienia szczegolnie dla wszystkich Ocochodziczanow - jak wrocimy zrobimy takie akcje, jakich swiat nie widzial.

poniedziałek, 22 października 2007

brzenczu

Mieszkamy w bambusowej chatce na palach tuz nad Zatoka Bengalska. Gdy rano otwieramy malutkie drzwiczki, zaraz widzimy pare nabrzeznych palm i niekonczacy sie Ocean. Wlasciwie gdybysmy wyplyneli wplaw, pierwszym napotkanym ladem byloby Borneo. Droga, ktora przywiodla nas do tego rajskiego miejsca pelna byla nieoczekiwanych zwrotow akcji i nawet gdybym sie bardzo staral nie potrafilbym wymyslec takiego scenariusza.
A wszystko to za sprawa Petera Janusza - angielskiego prawnika od nieruchomosci. Ale po kolei...
Z Madrasu, po nocy spedzonej w miare czystym hotelu, udalismy sie w podroz do Pontycherry. Nadmorska ta miejscowosc slynie z niezwykle licznych sladow z okresu kolonii francuskiej. Na ulicach miasta stoja gotyckie swiatynie, czesc mieszkancow zna jezyk francuski.
Juz sama droga byla dla nas czysta przyjemnoscia. Palmy, zachodzace slonce, schludna autostrada (o dziwo) no i ocean po naszej lewej stronie. Samo Pontycherry okazalo sie rowniez wielkim miastem - my pragnelismy spokoju. Pierwsza rzecza jaka zrobilismy po wyjsciu z autokaru bylo wynajecie tuktuka, ktory zawiozl nas nad brzeg oceanu, na plaze. Plan: zjesc cos, znalezc nocleg. Tak tez trafilismy do duzej restauracji pelnej hindusow. Przy piwku i rybach nie wiedzielismy kiedy czas zlecial - byla dwudziesta trzecia. Hm...troche pozno na szukanie hotelu. Kiedy ktos z nas powiedzial, ze w takim razie przejdzmy sie plaza, a kiedy bedziemy zmeczeni po prostu sie przespimy na piachu...zaczal padac deszcz. Zjawisko to pogodowe ostatnio mielismy okazje obserwowac poltora miesiaca wczesniej - w Delhi.
Gdy siedzielismy przy stoliku obserwujac jak taras powoli zamienia sie w basen kapielowy, nagle w strudze deszczu ze wzniesionymi ku niebu rekoma pojawila sie postac mezczyzny - sredniego wzrostu, w wieku okolo 45 lat. Otoz byl to Peter Janusz.
Z pogodnym usmiechem na twarzy podszedl do nas i zapytal skad pochodzimy. Wkrotce okazalo sie, ze z Polski pochodzil jego ojciec (zawirowania wojenne sprawily, iz dotarl on do Menchesteru) i ze on sam odwiedzil nasz kraj w poszukiwaniu swych korzeni. Opowiadal, ze jako pierwszy czlonek swej rodziny po szescdziesieciu latach zobaczyl dom rodzinny swego ojca. W koncu zapytal gdzie spedzamy noc. Gdy odpowiedzielismy, ze nasze plany nie sa jeszcze sprecyzowane, zaproponowal abysmy przylaczyli sie do niego.
Peter Janusz pracuje w Chennai jak prawnik - szkoli hindusow w dziedzinie prawa nieruchomosci. W ramach krotkiego odpoczynku postanowil wybrac sie na wycieczke wlasnie do Pontycherry. Nie byl sam - mial wokol siebie szesciu hinduskich przewodnikow ktorzy dbali aby tego wieczoru sie nie nudzil. Hm...dlaczego nie mielibysmy spedzic tego wieczoru z Peterem.
Pierwszym miejscem gdzie pojechalismy trzema klimatyzowanymi samochodami byla... hinduska dyskoteka. Znaliezlismy sie w podziemiach kurortu na obrzezach Pontycherry. O dziwo wszyscy bawiacy sie na parkiecie goscie byli plci meskiej. Jak sie okazalo w tym rejonie Indii to norma. Kobiety nie chadzaja na spotkania towarzyskie - sa seperowane. Tak wiec Ewelina, Kasia i Alicja byly niespotykana atrakcja dla tanczacych hindusow. Kolo drugiej w nocy pojechalismy do hotelu. Szok. Znalezlismy sie w kurorcie najwyzszej klasy. Juz po 10 minutach wszyscy plywalismy w basenie pod palmami (i pomyslec ze w Polsce podobno padal smiezek). Tak tez splynal czas do prawie samego rana - do 5.
Nastepnego dnia wielki jeep ustrojony egzotyczna roslinnoscia zawiozl nas na przedmiescia Auroville, gdzie tez wraz z Peterem zjedlismy sniadanie. Czlowiek ten jest kolejna niezwykla osoba na naszej drodze. Caly ten czas traktowal nas jak swoich gosci, nie mielismy szansy za nic zaplacic. Z usmiechem na twarzy powiedzial, ze jesli kiedys w przyszlosci znajdziemy dobra prace i spotkamy na swej drodze ludzi z plecakami, powinnismy im pomoc. Po sniadaniu my postanowilismy zostac w tym miejscu - Peter jechal dalej. Idac w strone plazy okazalo sie, ze jest to miejsce niezwykle. Mala wioska z bambusowymi chatkami, rybacy, plaza. Spedzimy tu pare dni tym bardziej, ze pare kilometrow stad jest miejsce, na ktorym w Indiach najbardziej mi zalezalo - komuna Auroville. Pozdrowienia

sobota, 20 października 2007

zdjecia z ostatnich dni


wkrecanie tuk-tukarza w tuk-tuku, brzenczu


turystyka alternatywna Ocochodzi (Taj Mahal)


Jacek w pociagu Varanasi - Chennai


Alicja w pociagu Varanasi - Chennai


poranek na Gangesie (Varanasi) Olek, Kasia i Jacek


negocjacje z tuk-tuk(arzem) - Jacek


Katarzyna podczas podrozy Varanasi - Chennai (Madras) 40 h w pociagu


Varanasi - Ghaty


Varanasi - rytualne kapiele